Wstaliśmy rano obudzeni donośnymi dźwiękami Hemana i leniwie zaczęliśmy wychodzić z namiotów. Naszykowaliśmy śniadanie i sprzątnęliśmy obozowisko. Swoją drogą dziwnie się myje zęby gazowaną wodą mineralną, a Lenka zabawnie wyglądała z gazowanymi włosami.
Dzięki stronie internetowej węgierskiej policji sprawdziliśmy czas oczekiwania na przejściach granicznych i wybraliśmy najmniejsze zło kolejkowe. Kierowca dnia dzisiejszego, jako zawodowy kierowca znanej firmy kurierskiej, też nas nie oszczędzał, ale dzięki temu nie spaliśmy tyle co zazwyczaj. Po drodze znaleźliśmy kosz na nasze odpady i je zutylizowaliśmy, bo przecież śmieci nie porzucimy w krzakach.
Przejechaliśmy malownicze Węgry i dojechaliśmy do granicy z Serbią. Pan strażnik uroczo przekręcił imiona wszystkich podróżników, więc beztrosko czekaliśmy na zwrot paszportów. Sielankę przerwał powrót strażnika, który z zaniepokojoną miną powiedział, że nie może nas puścić, bo Lenka jest poszukiwana przez Interpol. Minęło pięć długich sekund, zanim przyznał się do żartu i puścił Lence oko na pożegnanie.
Wjechaliśmy do Serbii. Domki są jeszcze mniejsze i jeszcze niżej osadzone niż na Węgrzech. Ku naszemu zdziwieniu spostrzegliśmy, że niema tutaj uprawy ani hodowli betonu.
Jako pierwszą atrakcję zwiedzamy Subotic, ładne miasteczko, takie trochę zabytkowe, trochę socrealistyczne na pierwszy rzut oka. Na mieście znaleźliśmy secesyjną starówkę, dużo drzw, leniwy klimat i spokój. Odwiedziliśmy też piekarnię, w której kupiliśmy burki - takie "placki mordercy" z mięsem, a czasem i z serem. Zrobiliśmy jeszcze kilka minut spaceru po zabytkowie i małe zakupy, bo wieczorem skończyły się nam napoje.
Łup dup łup dup, tak to serbska autostrada, na szczęście pobór opłat jest odcinkami i na bramkach, bo bym chyba nie zapłacił. Przecież to się można piwem zadławić na takiej drodze!
Po drodze zwiedzamy Petrovaradi, wielką twierdzę i miasteczko warowne. Pierdyliard cegieł zużytych w budowie tej konstrukcj rzuca się bardzo w oczy. Jest ślicznie, choć raczej przed remontem i do remontu.
Pogoda też nas rozpieszcza. Słońca jest tak dużo, że jak znaleźliśmy "ukryte" schody na dół, to niektórzy potrzebowali latarki, by się nie potknąć. I o dziwo takową mieli, chociaż jak się później okazało, wystarczyło zdjąć okulary przeciwsłoneczne (brawo Tomasz).
Jedziemy do Belgradu. Po drodze zatrzymujemy się na zakupy, u przydrożnego pana kupujemy po buteleczce rakiji i dalej łubu dubu autostradą. Czas umilamy grając w "p". Zasady może kiedyś Piotras objaśni.
W Beogradzie szukamy hostelu, gdzie czeka na nas Gosio. Jest ciężko, miasto jest gęste jak Kazimierz w Krakowie, a my jesteśmy przygotowani jak ślepy do zawodów strzeleckich. Po wielu przygodach drogowych (na szczęście bez wypadku) docieramy do hostelu. Tam mamy jeszcze trochę problemów z umieszczeniem w pokojach, bo właściciel nie mówił po angielsku, a na dodatek nie możemy się dodzwonić do Gosi. Po szczęśliwym zameldowaniu zauważamy, że na jednym z łóżek pochrapuje jakaś znajoma blondynka...
Nareszcie relaks. Piotras gra z Pati w "piłkarzyki" na ps4, potem idziemy oglądać zachód słońca nad twierdzą. Twierdza też jest duża, gdzieniegdzie jakiś posąg, czasem armata.
Po twierdzy wracamy się ogarnąć do hostelu i zaraz ruszamy na kolację na mieście. Spacer był udany więc podnoszę poprzeczkę dla kolacji, bo przecież nie może być gorsza od spaceru.
Tradycyjne potrawy serbskie są bardzo smaczne pod warunkiem że lubisz cebulę, dlatego mi smakowały. Choć ostrzegam, są również tłuste. Małe uliczki w bardzo malowniczej dzielnicy artystycznej też nam się podobają. Ceny kolacji w takim miejscu są porównywalne do tych z Warszawy, ale centrum stolicy to centrum stolicy.
Po kolacji wracamy do hostelu i kładziemy się spać... z lekko szurniętą starszą panią w pokoju.
Koniec rozmowy na czacie
Wpisz wiadomość...