piątek, 12 października 2018

Dzień 14 - Baku calling

Wstawać! Następna stacja Baku!

Pani ciocia-konduktor wyrwała nas ze snu, wchodząc do poszczególnych przedziałów i nalegając, żebyśmy zwlekli się z łóżek, poskładali grzecznie pościel i zanieśli jej poszewki (podróżując pociągiem z Tbilisi do Baku nie musicie brać śpiworów - wszystko zapewnia przewoźnik). Za oknem pociągu świeciło piękne, pustynne słońce ukazujące krajobraz diametralnie różny od tego, w którym znajdowaliśmy się przez ostatnie kilkanaście dni. Ciężko było dostrzec jakiekolwiek drzewa - częściej widzieliśmy szyby naftowe z buchającymi płomieniami ognia. Poranek, któremu towarzyszyła azerska, mocna herbata z cukiereczkiem (kupiona u pani konduktorki za 1 dolara), był ostatnim etapem w podróży do Baku. Wkrótce wysiedliśmy na stołecznym Dworcu Pasażerskim.


Centrum Baku - trochę jak u Szejków

Stolica Azerbejdżanu robi całkiem dobre pierwsze wrażenie. Dworzec znajduje się w o niebo lepszym stanie niż ten w Tbilisi, a nawet więcej - jest w zdecydowanie lepszej kondycji niż nasz Centralny. Pierwszą godzinę spędzamy na hali dworca, czekając aż otworzą kantor. Co ciekawe, w Baku kantory znajdujące się w miejscach, które w Polsce podejrzewalibyśmy o kiepski kurs, mają bardzo dobrą cenę sprzedaży dolara w stosunku do miejscowej waluty. W stolicy Azerbejdżanu dolary można bez większych strat wymienić prawie wszędzie. Warto zabrać ze sobą amerykańską walutę, której kurs jest znaczenie korzystniejszy niż euro. I co najważniejsze - w Baku raczej nie ma szans wymienić Lari na Manaty, mimo bliskiego sąsiedztwa tych krajów.

Na miasto ruszamy pieszo. Naszym pierwszym celem jest oczywiście śniadanie, w knajpie położonej gdzieś na drodze do starówki. Co prawda do starej części miasta można dojechać metrem (dwa przystanki, trzeba wysiąść na stacji Iceri Seher), ale my chcieliśmy trochę pooddychać śródmiejskim powietrzem. Trzeba przyznać, że centrum Baku jest zadbane i wydaje się być dobrze doinwestowane - zapewne za przyczyną petrodolarów zbijanych przez rząd na handlu ropą i gazem. Wkrótce znaleźliśmy się na głównym miejskim deptaku - ulicy Nizami. Tam zatrzymaliśmy się na śniadanie, podobno typowo tureckie, i azerską herbatę.



Kolega z kebaba i mordercze ogórki

Tylko Piotras zbuntował się i poszedł na kebab za 3 manaty. Tam znalazł kolejnego przyjaciela (i tym razem nie było to żadne bezdomne zwierzę) - sprzedawca kebaba okazał się być kibicem Realu. Piotras pogadał o Azerbejdżanie i Lewandowskim, ale na szczęście dołączył do nas na czas, żeby być świadkiem jak morderczy ogórek zaatakował Grzegorza, kalecząc mu usta. Cudem uniknęliśmy wizyty w szpitalu, chociaż było blisko szwów i zastrzyków przeciwko tężcowi. Tak bliskie starcie ze śmiercią odmieniło nas całkowicie – od teraz postanowiliśmy żyć pełnią życia (i pić jeszcze więcej).



Trochę Orientu

Ruszając dalej zdaliśmy sobie sprawę, że robi się co raz goręcej. Zapowiadało się na upalny dzień. Na szczęście miasto jest znane z silnych wiatrów, które dawały nam trochę ulgi. Idąc dalej ulicą Nizami doszliśmy do Placu Fontann, uważanego za ścisłe centrum miasta. Zwiedzając kolejne kwartały stolicy z przewodnikiem dowiedzieliśmy się, że duży wkład w jego rozwój mieli polscy architekci. W tym miejscu trzeba też wspomnieć o Witoldzie Zglenieckim, który w ogromnej mierze przyczynił się do rozpoczęcia wydobycia ropy i gazu w okolicach Zatoki Bakijskiej, czyniąc Baku naftowym eldorado.



W bliskiej okolicy Placu Fontann znajduje się Podwójna Brama - wejście do Iceri Seher, czyli Miasta Wewnętrznego, pełniącego rolę starówki. Jest ono otoczone z trzech stron murami, które robią potężne wrażenie. Włócząc się krętymi uliczkami podziwialiśmy zabytkowe meczety z grubymi jak kubańskie cygaro minaretami. Całą sesję zdjęć zrobiliśmy pod najsłynniejszym bakijskim zabytkiem - Basztą Dziewiczą. Na szczycie zabytkowego centrum znajduje się Pałac Szachów Szyrwanu, czyli azerski odpowiednik Zamku Królewskiego w Warszawie. W pewnym momencie zrobiło się tak gorąco, że musieliśmy przerwać zwiedzanie, żeby jak najszybciej schłodzić komórki naszego ciała za pomocą piwa.






Horror pieszych

W desperacji towarzyszącej poszukiwaniu złotego trunku włóczyliśmy się po mieście pół godziny, aż w końcu dotarliśmy nad morską promenadę. Baku zdecydowanie nie należy do miast przyjaznych pieszym. Na kilku-pasmowych jezdniach praktycznie całkowicie brak jest pasów. Co więcej przy drodze stoją często policjanci, przy których raczej głupio cisnąć 10 osobową grupą na drugą stronę ulicy. Mały bar znaleźliśmy niedaleko Muzeum Dywanów (w kształcie dywanu), które jest jednym z reprezentantów ciekawej, współczesnej architektury Baku. 






Następnie ruszyliśmy w kierunku kolejki Funicular, za pomocą której można wjechać na wzgórze z trzema wieżami, podobno przypominającymi płomienie (niektórym z nas kojarzyły się raczej z pingwinami). Ze wzniesienia rozpościera się piękny widok na całą Zatokę Bakijską, który z pewnością wart jest 1 Manata wydanego na wjazd do góry. Obok wyjścia z kolejki znajduje się monumentalny cmentarz poległych za ojczyznę, który w tym samym czasie co my postanowili odwiedzić azerscy politycy. Wymijani przez limuzyny rządowe stwierdziliśmy, że najlepiej byłoby szybko się zwijać.






Po drodze Piotras, mając już jednego kolegę z kebaba, postanowił znaleźć sobie drugiego w salonie Lamborghini. Pracownik polerujący jedną z bestii najpierw przestraszył się dziwnego typa w ręczniku, ale 5 minut później sam ustawiał go do zdjęcia.


Skręciliśmy w boczną drogę, żeby zobaczyć jak wyglądają biedniejsze dzielnice Baku. Tak jak się spodziewaliśmy, mocno kontrastują z bogatym centrum, rządowymi super-autami, szklanymi pingwinami i innymi cudami budownictwa XXI wieku.

Wreszcie jedzenie - obiad o zachodzie słońca

Zmęczeni zeszliśmy ze wzgórza i dotarliśmy w okolice parku Sabir Bagi, gdzie po przekroczeniu murów Iceri Seher trafiliśmy na ulicę z mnóstwem restauracji i natrętnych naganiaczy. Byli bardzo przekonujący, więc weszliśmy do jednej z knajpek, żądając miejsca na ostatnim piętrze. Co tu dużo mówić - piękny widok, przepyszne jedzenie, dobre ceny. Kolacja stanowiła świetne podsumowanie udanego pobytu w Baku. 



Wraz z zachodem słońca ruszyliśmy w dalszą wędrówkę ku morskiej promenadzie. Ostatnie chwile w tym mieście spędziliśmy na wybetonowanym brzegu zatoki, czilując i patrząc na iluminacje na Baku Flame Towers, które pokryte są tysiącami diod LED. Żeby wydać ostatnie Manaty, które nie przydadzą się nam do niczego więcej w życiu, kupiliśmy lokalne specjały i jedzenie na drogę (np. grzanki o smaku ogórków z dedykacją dla Grześka). Do pociągu na szczęście wsiedliśmy o czasie i ruszyliśmy z powrotem do Tbilisi.







Kuszetka - nasz nowy dom

Kontrola graniczna miała czekać nas dopiero rano, więc mogliśmy w spokoju odpocząć w naszym przedziale. Imprezka nie trwała jednak długo – wczorajsze niewyspanie i spędzenie całego dnia na nogach w słońcu dało o sobie znać. Mając lekkie deja vu usnęliśmy, znów bujani monotonnym stukotem pociągu o szyny, by obudzić się w innym świecie.

środa, 3 października 2018

Dzień 13 - Podróż pod znakiem Stalina

Długa i zaskakująca droga do Gori

Po wczorajszym ognisku i bardzo przyjemnym wieczorze budzimy się wypoczęci w namiotach. Przy porannym rytuale wypakowywania, przekładania i pakowania z powrotem wszystkiego oraz biegania w poszukiwaniu swoich rzeczy wokół Bolca i Stolca towarzyszą nam niespodziewanie krowy. Bardzo dużo krów. Właściwie to jakieś ogromne stado, które postanowiło wejść na zajmowane przez nas w nocy terytorium. Zwierzęta nie okazały się wobec nas zbyt ufne, bo potraktowały nasz kawałek pola tylko jako chwilowy przystanek. Zaledwie parę amatorek zatrzymało się dużej przy ognisku, żeby wygrzebać ziemniaki, których nie zjedliśmy poprzedniego wieczoru. Przemarsz krów wzbudził w nas niepokój, ponieważ istniało ryzyko, że wplączą się one w linki od naszych namiotów i zrobią szkodę zarówno sobie jak i naszemu dobytkowi. Po dwóch godzinach krzątania się i dopakowywania samochodów ruszyliśmy w końcu w dalszą drogę.





W centrum Gori rządzi Stalin!

Dzisiejszy dzień upłynął nam pod znakiem długiej drogi do stolicy kraju, Tbilisi. Na szczęście odcinek z okolic Kutaisi do Tbilisi należy do najlepszych kraju. Niemniej jednak kawałek drogi oznakowanej jako autostrada miał tylko jeden pas ruchu w jedną stronę. Co więcej, także na niej udało się nam spotkać pasącą się na asfalcie krowę. Ze względu na kurczący się czas nie byliśmy w stanie zwiedzić różnych zakątków Imeretii, w tym jej stolicy - Kutaisi. Dobrze jest mieć jednak świadomość, że są jeszcze miejsca, które moglibyśmy odkryć przy naszych następnych odwiedzinach w tym kraju (oczywiście mamy nadzieję, że jeszcze takie będą). Powracając do tematu dróg warto wspomnieć, że są one w Gruzji bezpłatne, włączając to niedługi odcinek autostrady.




W końcu, w środku jednego z najbardziej upalnych dni naszego wyjazdu, udało się nam dotrzeć do Gori. Po minięciu miejskiej twierdzy kierowaliśmy się w samo centrum miasta, gdzie przy alei Stalina znajduje się muzeum poświęcone jego osobie. Wszakże Gori to miasto rodzinne Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, czyli właśnie Stalina. Przed muzeum, obudowany w kolumnadę jak jakieś mauzoleum, znajduje się oryginalny dom tego radzieckiego przywódcy. Wystawa sama w sobie jest ciekawa, ale jej zwiedzanie nabiera prawdziwego sensu przy przewodniku. Przeczuwając to, chcieliśmy wykupić zwiedzanie razem z przewodnikiem, ale pani z okienka, słysząc, że chcemy dogadać się w pół po angielsku, pół po rosyjsku, wcisnęła nam bilety za 10 lari i wygoniła sprzed kasy. Na szczęście, jak zawsze na farcie, podpięliśmy się pod pierwszą mijaną przewodniczkę i udawaliśmy członków wycieczki ze Stanów.




Na kolekcję muzeum składa się kilka sal, opowiadających o młodości Stalina, jego edukacji, pierwszych kontaktach z ruchem komunistycznym, zsyłkach na Syberię oraz drodze do władzy. Wszędzie poustawiane są popiersia oraz figury wodza, mnóstwo jego zdjęć wisiało na ścianach. Zazwyczaj swoją lewą rękę schowaną miał w kieszeni, bądź gdzieś za sobą, aby ukryć to, że jest krótsza od prawej. Jest to ponoć pamiątka po czasach zsyłki, kiedy kilkukrotnie, zasłaniając się, łamano mu rękę podczas bicia. Stalin po dojściu do władzy nie był jednak mniej okrutny niż jego carscy oprawcy. O tym jednak niewiele można dowiedzieć się w muzeum, co pozostawia jako pewną zagadkę podejście mieszkańców Gori i Gruzji w ogóle do Stalina. Na wielu stoiskach z pamiątkami można było kupić chociażby kubki z twarzą towarzysza Iosifa.






Byleby nie wsiąść do pociągu byle jakiego!

Do Tbilisi udało się nam dotrzeć na czas. Zdążyliśmy zrobić ostatnie zakupy na drogę i godzinę przed odjazdem pociągu wpadliśmy na dworzec. Mieliśmy pewne obawy, że przy wszelkich informacjach napisanych w "gruzińskich dupach" (tak nazwaliśmy gruziński alfabet) pomylimy pociągi. Na szczęście tablice z godzinami odjazdów był napisane także po naszemu. Pociąg, którym przez noc mieliśmy ruszyć do Baku już czekał na nas na peronie. Obserwując wsiadających do pociągu ludzi, zastanawialiśmy się, kto będzie współpasażerem Gosi i Grzesia - może staruszka z jakimiś trzema dużymi walizkami czy może jakieś wrzeszczące, duże i brzydkie dziecko.



W kuszetce prawie jak w domu

Przy wsiadaniu do pociągu sprawdzono nam paszporty i bilety. Przy naszym 'Spasiba!' pani kontrolerka szybko skwitowała, że rozumie po polsku. Po kilku słowach okazało się, że złapaliśmy z naszą gospodynią dobry kontakt. To było dla nas bardzo cenne, zwłaszcza ze względu na uwagi, które pani dawała nam przy przekraczaniu granicy z Azerbejdżanem. Wykupiliśmy miejsca w wagonie, w którym znajdowały się 4-osobowe przedziały (koszt biletu na kurs w jedną stronę to 52 lari, nie da się kupić biletów w obie strony na dworcu w Tbilisi, w drugą strony bilety trzeba nabyć przez internet; kupno biletów należy rozważyć odpowiednio wcześniej - może braknąć miejsc). Pociąg był bardzo schludny i wygodny, chociaż nie należał do najnowocześniejszych na świecie. Kontrola na granicy ciągnie się dosyć długo. Azerscy pogranicznicy sprawdzają bagaże oraz wchodzą do każdego przedziału z jakąś dziwną czujką. Każdy pasażer indywidualnie wchodzi do przedziału, aby sam na sam stanąć w oko ze strażnikiem. Jeżeli ktoś był w Armenii, najprawdopodobniej może spodziewać się pytań z tym związanych (nasza konduktorka pytała się nas czy byliśmy w Armenii, żeby dać nam ewentualne rady co do tego, jak się zachować). W czasie kontroli dokumentów ruchem na korytarzu kierowała konduktorka. Dobrze wiedzieć też, że w takich sytuacjach łazienki są zamykane na klucz. Przekonała się o tym Gosia, która wybłagała u pani kontrolerce, aby otworzyła jej wymarzony sedes. Pamiętajcie także, że w Gruzji, Azerbejdżanie, a zwłaszcza w pociągu kursującym pomiędzy tymi dwoma państwami nie wolno wyrzucać papieru do toalety. W przeciwnym wypadku pani kontrolerka może zmusić do wyławiania papieru z pociągowej kloaki (niestety przekonaliśmy się o tym na własnej skórze :D).


W pociągu chcieliśmy zrobić imprezkę, ale kontrola graniczna skończyła się grubo po północy i byliśmy po niej znużeni. Oczywiście odpaliliśmy winko i posiedzieliśmy w 10 w 4-osobowym przedziale jeszcze dość długo, ale reszta party-wagonu poszła spać, i ciocia-konduktor musiała nas od czasu do czasu uciszać.


W końcu i my zasnęliśmy, ukołysani monotonnym stukotem kół pociągu.

Dzień 12 - Urodzin czar

Wyspani jak nigdy

Tego ranka każdy z nas obudził się na wygodnym łóżku, okryty puszystą pierzynką. W takich chwilach najbardziej docenia się luksus jaki mamy w domach. Po nocnej posiadówie i bardzo mało optymistycznych prognozach pogody zdecydowaliśmy się pospać trochę dłużej i dość leniwie zbierać się do wyjazdu. Tylko Piotras, Radas i Grzeniu wpadli na genialny plan, żeby wstać o 5 rano i pójść na lodowiec. Jak to często bywa, z planu nic nie wyszło. Wygrał tylko Piotras, który tak czy siak wstał dużo wcześniej i na kila minut ujrzał piękną panoramę pięciotysięczników.

I tak na nowo bardzo powoli kąpaliśmy, pakowaliśmy się i jedliśmy śniadanie. Niektórzy, chcąc pozyskać wrzątek, podjęli próbę rozmowy z obsługującą hostel Panią, która z angielskich słów znała tylko "souvenir". Pani jedyne co robiła to stała i się na nas patrzyła, w ogóle nie próbując nas zrozumieć.

Dla jednych lodowiec, dla innych próba porwania

Było nam bardzo szkoda, że pogoda pokrzyżowała nasze plany i nie możemy w pełni skorzystać z piękna Kaukazu, toteż postanowiliśmy chociaż podjechać pod szlak, który prowadzi na lodowiec Chalaadi, z nadzieją, że mgła na chwile opadnie, a my ujrzymy piękne góry. Tak się jednak nie stało - być może to znak, że do Gruzji trzeba jeszcze kiedyś wrócić. Założenie było takie - podjeżdżamy, robimy spacerek przez most i wracamy. Ciekawość jednak wygrała. Pojawiały się głosy "a to przejdźmy chociaż kawałek..." i poszliśmy dalej.


Nie wszyscy jednak zdecydowali się na marsz, gdyż Pati w trampeczkach i Lenka w adidaskach bały się o swoje życie na mokrych kamieniach i skałach. Zostały w małej knajpce przy "parkingu". Nie wiedziały wtedy jeszcze, że większe zagrożenie może na nie czyhać właśnie tam. Wzdłuż rzeki bowiem, która biegnie koło szlaku, prowadzone były budowy. Mnóstwo panów zbrojarzy i innych chłopów, którzy chodzili tam i z powrotem, piło herbatkę i coś mocniejszego we wspomnianej knajpce . Co tu dużo mówić - dwie kobiety o nieco innym wyglądzie niż typowa gruzinka wzbudziły lekką sensację. Grupki chłopów spoglądały co chwilę na dziewczyny, a co odważniejszy podchodził, próbując zagadać. Niestety (choć może stety?) tego dnia nie było czasu skorzystać z zaproszenia na wieczór w Cafe Lala od jednego z Gruzinów. Świadome nadal zdarzających się porwań kobiet i braniem je sobie za żony, nie mogły się doczekać, aż reszta ekipy wróci.


Wracając do lodowca - droga prowadząca pod Chalaadii nie jest zbyt skomplikowana. Mając zaoszczędzone 4 godziny (ze względu na przyjazd autem) a w planach bardziej spacer (do lodowca zostało ok 1.5km) weszliśmy w głąb lasu udając się żółtym, dobrze widocznym szlakiem. Zachęceni opowieściami Piotrasa o pięknych porannych widokach na pięciotysięczniki, coraz dalej zagłębialiśmy się w gęsty i pachnący las, mając nadzieje na powtórkę. Ścieżka ciągnąca się wzdłuż kanionu górskiej rzeki Mestiachala łagodnie wznosiła się i opadała, przez co nasz trekking faktycznie przypominał spacer w pięknych okolicznościach przyrody. Po nocnych opadach górski potok zamienił się w dość gwałtowną rzekę, ale nie warunki na samym szlaku były całkiem niezłe.





Maszerowaliśmy dalej, chcąc jak najszybciej wyjść z lasu, aby chociaż rzucić okiem na lodowiec. Podczas podejścia z nostalgia wspominaliśmy inne nasze górskie wycieczki. Ostatni odcinek drogi to otwarta dolina, na której przeciwległym końcu widać już sam lodowiec. Żeby go zobaczyć trzeba wspiąć się po wysokich kamieniach, jednak sam widok nie był tak okazały jak przypuszczaliśmy. Pogoda również nie dopisała niszcząc ostatecznie nasze marzenia o zobaczeniu wspaniałych górskich masywów. Zrobiliśmy kilka zdjęć i rozpoczęliśmy szybkie zejście do czekających na nas Pati i Lenki. O dziwo, pierwszy ze szlaku zbiegł Grześ ratując dziewczyny z opresji.


Podsumowując nasz pobyt w Mesti - naprawdę warto, kurorcik trochę jak polskie Zakopane, tylko, że góry dużo wyższe. Przewodnik pisze o pięknych widokach - to prawda, nawet w mgle wszystko wygląda wspaniale, aż strach pomyśleć jakby to było gdyby było piękne słońce i brak deszczu. Z samej Mestii jest sporo szlaków, w kierunku kilku lodowców. My wybraliśmy lodowiec Chalaadi.




Długa droga w dół

Trzeba było wyruszyć w dalszą drogę. Wybraliśmy powrót w ten sam sposób w jaki tu dotarliśmy. Alternatywą była górska droga przez Uszguli (malutką wioskę wpisaną na listę UNESCO). Niestety tamta trasa to ok. 8h, na co nie mogliśmy sobie pozwolić. Na sam koniec ekipa z Bolca podjęła kolejną próbę wypłaty kasy z bankomatu. W tym czasie ekipa Stolca zatrzymała się przy piekarni na małe zakupy.

Bolec załatwił wszystkie swoje sprawy i czekał... A Stolec... no nie wiadomo. Ekipa Bolca zaczęła się troszkę niecierpliwić, bo przecież ileż można kupować chleb?! A ekipę Stolca było stać tylko na rzucane prze Grześka niejasne komunikaty w stylu "20 min, trzeba czekać 20 min". Ale na co? po co? dlaczego? No nie wiadomo, podobno ktoś miał coś upiec. Być może... W dodatku cały proces wydłużył mniej miły incydent, czyli MANDAT!!! Grzegorz niestety najpierw ruszył, a dopiero potem miał zamiar zapiąć pas, co nie spodobało się panom policjantom nadjeżdżającym z naprzeciwka. Na szczęście mandaty w Gruzji są bardzo tanie. 40 lari, czyli 50 zł z kawałkiem kosztowała nas ta (nie) przyjemność. Szala goryczy przelała się, gdy radosny (chodź z mandatem) Stolec oznajmił Bolcowi, że nie kupił mu pysznego chlebka, bo ktoś coś miał piec przez 20 min...

I tak o to najedzony Stolec i głodny Bolec ruszyli w drogę, na nowo zdumiewając się piękną panoramą. Gdy głód Bolca sięgnął zenitu, zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce na szybkie Chaczapuri. Z ciekawostek, na drodze do Mestii spotkać można wiele przydrożnych knajpeczek, w których można się posilić, a nawet przenocować. Jest też kilka straganów z domowym winem i czaczą.

Gdy nuda rodzi kreatywność

Z racji, że z rana mieliśmy trochę atrakcji, a czas zaczął nas delikatnie gonić, tego dnia staraliśmy się podgonić trasę, tak aby na 12 września spokojnie dojechać do Tbilisi. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy... Czas umilała nam muzyka, wino, śpiew i nowo wymyślona gra w połączenia. Mikrofalówki (krótkofalówki) okazały się strzałem w dziesiątkę i oprócz tego, że umożliwiały komunikację między autami to dawały dużo możliwości do integracji. Np. gra w połączenia - jeden samochód pyta drugi o to, co powstanie z połączenia czegoś z czymś. Napisanie tego na blogu ani trochę nie oddaje absurdu sytuacji, więc pozostawimy to dla siebie. Tak czy inaczej śmiechom nie było końca.

W tak radosnej atmosferze zaczął zbliżać się wieczór. W jednym z większych miast zatrzymaliśmy się na zakupy, próbując w konspiracji znaleźć gdzieś jakiś tort na wieczorne świętowanie. Jak to zazwyczaj bywa - jak się czegoś chce, to tego nie ma. Zadowoliliśmy się tanim szampanem, którym mieliśmy zamiar oblać Michała. Oczywiście zaliczyliśmy kolejną wtopę parkując na przystanku i po upomnieniu pana policjanta musieliśmy się przeparkować.

Zdołaliśmy jeszcze zaliczyć jedyną na tym tripie szybką wizytę w McDonaldzie. Dość dla nas zaskakujące, zważywszy na to, że na poprzednim tripie we Włoszech Mac był bardzo częstym miejscem na umycie się, zjedzenie śniadania i odpoczynek. Warto zaznaczyć, że Gruzja to państwo, w którym Mac w ogóle się nie przyjął. W sumie nie ma się co dziwić skoro mają tak pyszną i tanią kuchnię.

Nocleg w polu, urodziny i wycie wilków

Chcieliśmy odjechać jeszcze kawałek, żeby do końca wykorzystać dzień. Gdy słońce zaczęło być już dosyć nisko, zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg. Krajobraz zaczął przypominać nieco ten polski. Wioska za wioską, dom przy domu. Patrząc na google maps zdecydowaliśmy się skręcić w pierwszą lepszą drogę prowadzącą donikąd. Asfalt się skończył, pojawiła się jakaś bram, ale przecież otwarta czyli można jechać. To było to miejsce, którego szukamy. Piękne pole pokryte trawą z krzakami... krajobraz jak u babci pod Mielcem. Prawie jak w domu.

Naszą uwagę przykuły świnki i prosiaczki hasające po polu. Niestety świnki równają się smród. Przy takich zapachach ciężko biwakować, wiec odjechaliśmy jeszcze dalej. Kiedy niemiły zapach się skończył stanęliśmy, wypakowaliśmy się, rozwiesiliśmy mokre jeszcze tropiki. Mężczyźni poszli po drzewo. To miał być nasz ostatni nocleg pod namiotem, ostanie ognisko. Naszedł nasz lekki sentyment.

Głównym celem na wieczór było świętowanie 24 urodzin Michała. Ustaliliśmy tajny znak (który niech zostanie naszą słodką tajemnicą) i czekając na odpowiedni moment rozpaliliśmy ognisko. Nasz relaks na chwile przerwały dziwne odgłosy dobiegające z daleka. To ewidentnie było wycie wilków. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy czasem nie przyjdą nas pożreć. Ale później machnęliśmy ręką - co ma być to będzie.


Na urodziny Michała najpierw zaśpiewaliśmy jego ulubioną piosenkę, którą sam kiedyś skomponował, później głośne "sto lat" i wykonaliśmy uroczyste podrzucanie 24 razy. Cały wieczór minął pod kątem rozmów egzystencjalnych. Potworzyły się różne obozy, jedni rozmawiali o poglądach, społeczeństwie, pracy, a inni po prostu o życiu. Położyliśmy się o różnych porach. Gosia, Magda i Piotras poniesieni głębokimi tematami wytrzymali najdłużej. Zaowocowało to jednak w problemy ze znalezieniem namiotu przez Piotrasa (tak to jest jak chce się z żoną spać w oddali od pozostałych).