Pani ciocia-konduktor wyrwała nas ze snu, wchodząc do
poszczególnych przedziałów i nalegając, żebyśmy zwlekli się z łóżek, poskładali
grzecznie pościel i zanieśli jej poszewki (podróżując pociągiem z Tbilisi do
Baku nie musicie brać śpiworów - wszystko zapewnia przewoźnik). Za oknem pociągu
świeciło piękne, pustynne słońce ukazujące krajobraz diametralnie różny od
tego, w którym znajdowaliśmy się przez ostatnie kilkanaście dni. Ciężko było
dostrzec jakiekolwiek drzewa - częściej widzieliśmy szyby naftowe z buchającymi
płomieniami ognia. Poranek, któremu towarzyszyła azerska, mocna herbata z
cukiereczkiem (kupiona u pani konduktorki za 1 dolara), był ostatnim etapem w
podróży do Baku. Wkrótce wysiedliśmy na stołecznym Dworcu Pasażerskim.
Centrum Baku -
trochę jak u Szejków
Stolica Azerbejdżanu
robi całkiem dobre pierwsze wrażenie. Dworzec znajduje się w o niebo lepszym
stanie niż ten w Tbilisi, a nawet więcej - jest w zdecydowanie lepszej kondycji
niż nasz Centralny. Pierwszą godzinę spędzamy na hali dworca, czekając aż
otworzą kantor. Co ciekawe, w Baku kantory znajdujące się w miejscach, które w
Polsce podejrzewalibyśmy o kiepski kurs, mają bardzo dobrą cenę sprzedaży
dolara w stosunku do miejscowej waluty. W stolicy Azerbejdżanu dolary można bez
większych strat wymienić prawie wszędzie. Warto zabrać ze sobą amerykańską
walutę, której kurs jest znaczenie korzystniejszy niż euro. I co najważniejsze
- w Baku raczej nie ma szans wymienić Lari na Manaty, mimo bliskiego sąsiedztwa
tych krajów.
Na miasto ruszamy
pieszo. Naszym pierwszym celem jest oczywiście śniadanie, w knajpie położonej
gdzieś na drodze do starówki. Co prawda do starej części miasta można dojechać
metrem (dwa przystanki, trzeba wysiąść na stacji Iceri Seher), ale my chcieliśmy
trochę pooddychać śródmiejskim powietrzem. Trzeba przyznać, że centrum Baku
jest zadbane i wydaje się być dobrze doinwestowane - zapewne za przyczyną petrodolarów
zbijanych przez rząd na handlu ropą i gazem. Wkrótce znaleźliśmy się na głównym
miejskim deptaku - ulicy Nizami. Tam zatrzymaliśmy się na śniadanie, podobno
typowo tureckie, i azerską herbatę.
Kolega z kebaba i
mordercze ogórki
Tylko Piotras zbuntował
się i poszedł na kebab za 3 manaty. Tam znalazł kolejnego przyjaciela (i tym
razem nie było to żadne bezdomne zwierzę) - sprzedawca kebaba okazał się być
kibicem Realu. Piotras pogadał o Azerbejdżanie i Lewandowskim, ale na szczęście
dołączył do nas na czas, żeby być świadkiem jak morderczy ogórek zaatakował
Grzegorza, kalecząc mu usta. Cudem uniknęliśmy wizyty w szpitalu, chociaż było blisko
szwów i zastrzyków przeciwko tężcowi. Tak bliskie starcie ze śmiercią odmieniło
nas całkowicie – od teraz postanowiliśmy żyć pełnią życia (i pić jeszcze
więcej).
Trochę Orientu
Ruszając dalej
zdaliśmy sobie sprawę, że robi się co raz goręcej. Zapowiadało się na upalny
dzień. Na szczęście miasto jest znane z silnych wiatrów, które dawały nam
trochę ulgi. Idąc dalej ulicą Nizami doszliśmy do Placu Fontann, uważanego za ścisłe
centrum miasta. Zwiedzając kolejne kwartały stolicy z przewodnikiem dowiedzieliśmy
się, że duży wkład w jego rozwój mieli polscy architekci. W tym miejscu trzeba
też wspomnieć o Witoldzie Zglenieckim, który w ogromnej mierze przyczynił się do
rozpoczęcia wydobycia ropy i gazu w okolicach Zatoki Bakijskiej, czyniąc Baku
naftowym eldorado.
W bliskiej
okolicy Placu Fontann znajduje się Podwójna Brama - wejście do Iceri Seher,
czyli Miasta Wewnętrznego, pełniącego rolę starówki. Jest ono otoczone z trzech
stron murami, które robią potężne wrażenie. Włócząc się krętymi uliczkami
podziwialiśmy zabytkowe meczety z grubymi jak kubańskie cygaro minaretami. Całą
sesję zdjęć zrobiliśmy pod najsłynniejszym bakijskim zabytkiem - Basztą
Dziewiczą. Na szczycie zabytkowego centrum znajduje się Pałac Szachów Szyrwanu,
czyli azerski odpowiednik Zamku Królewskiego w Warszawie. W pewnym momencie
zrobiło się tak gorąco, że musieliśmy przerwać zwiedzanie, żeby jak najszybciej
schłodzić komórki naszego ciała za pomocą piwa.
Horror pieszych
W desperacji
towarzyszącej poszukiwaniu złotego trunku włóczyliśmy się po mieście pół
godziny, aż w końcu dotarliśmy nad morską promenadę. Baku zdecydowanie nie należy
do miast przyjaznych pieszym. Na kilku-pasmowych jezdniach praktycznie całkowicie
brak jest pasów. Co więcej przy drodze stoją często policjanci, przy których
raczej głupio cisnąć 10 osobową grupą na drugą stronę ulicy. Mały bar znaleźliśmy
niedaleko Muzeum Dywanów (w kształcie dywanu), które jest jednym z
reprezentantów ciekawej, współczesnej architektury Baku.
Następnie ruszyliśmy w
kierunku kolejki Funicular, za pomocą której można wjechać na wzgórze z trzema
wieżami, podobno przypominającymi płomienie (niektórym z nas kojarzyły się
raczej z pingwinami). Ze wzniesienia rozpościera się piękny widok na całą Zatokę
Bakijską, który z pewnością wart jest 1 Manata wydanego na wjazd do góry. Obok
wyjścia z kolejki znajduje się monumentalny cmentarz poległych za ojczyznę,
który w tym samym czasie co my postanowili odwiedzić azerscy politycy. Wymijani przez limuzyny rządowe stwierdziliśmy, że najlepiej byłoby szybko się zwijać.
Po drodze Piotras, mając już jednego kolegę z kebaba, postanowił znaleźć sobie drugiego w salonie Lamborghini. Pracownik polerujący jedną z bestii najpierw przestraszył się dziwnego typa w ręczniku, ale 5 minut później sam ustawiał go do zdjęcia.
Skręciliśmy w boczną drogę, żeby zobaczyć jak wyglądają biedniejsze
dzielnice Baku. Tak jak się spodziewaliśmy, mocno kontrastują z bogatym
centrum, rządowymi super-autami, szklanymi pingwinami i innymi cudami
budownictwa XXI wieku.
Wreszcie jedzenie
- obiad o zachodzie słońca
Zmęczeni zeszliśmy
ze wzgórza i dotarliśmy w okolice parku Sabir Bagi, gdzie po przekroczeniu
murów Iceri Seher trafiliśmy na ulicę z mnóstwem restauracji i natrętnych naganiaczy.
Byli bardzo przekonujący, więc weszliśmy do jednej z knajpek, żądając miejsca
na ostatnim piętrze. Co tu dużo mówić - piękny widok, przepyszne jedzenie,
dobre ceny. Kolacja stanowiła świetne podsumowanie udanego pobytu w Baku.
Wraz
z zachodem słońca ruszyliśmy w dalszą wędrówkę ku morskiej promenadzie.
Ostatnie chwile w tym mieście spędziliśmy na wybetonowanym brzegu zatoki,
czilując i patrząc na iluminacje na Baku Flame Towers, które pokryte są tysiącami
diod LED. Żeby wydać ostatnie Manaty, które nie przydadzą się nam do niczego więcej
w życiu, kupiliśmy lokalne specjały i jedzenie na drogę (np. grzanki o smaku
ogórków z dedykacją dla Grześka). Do pociągu na szczęście wsiedliśmy o czasie i
ruszyliśmy z powrotem do Tbilisi.
Kuszetka - nasz nowy dom
Kontrola
graniczna miała czekać nas dopiero rano, więc mogliśmy w spokoju odpocząć w naszym przedziale. Imprezka
nie trwała jednak długo – wczorajsze niewyspanie i spędzenie całego dnia na
nogach w słońcu dało o sobie znać. Mając lekkie deja vu usnęliśmy, znów bujani
monotonnym stukotem pociągu o szyny, by obudzić się w innym świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz