środa, 3 października 2018

Dzień 13 - Podróż pod znakiem Stalina

Długa i zaskakująca droga do Gori

Po wczorajszym ognisku i bardzo przyjemnym wieczorze budzimy się wypoczęci w namiotach. Przy porannym rytuale wypakowywania, przekładania i pakowania z powrotem wszystkiego oraz biegania w poszukiwaniu swoich rzeczy wokół Bolca i Stolca towarzyszą nam niespodziewanie krowy. Bardzo dużo krów. Właściwie to jakieś ogromne stado, które postanowiło wejść na zajmowane przez nas w nocy terytorium. Zwierzęta nie okazały się wobec nas zbyt ufne, bo potraktowały nasz kawałek pola tylko jako chwilowy przystanek. Zaledwie parę amatorek zatrzymało się dużej przy ognisku, żeby wygrzebać ziemniaki, których nie zjedliśmy poprzedniego wieczoru. Przemarsz krów wzbudził w nas niepokój, ponieważ istniało ryzyko, że wplączą się one w linki od naszych namiotów i zrobią szkodę zarówno sobie jak i naszemu dobytkowi. Po dwóch godzinach krzątania się i dopakowywania samochodów ruszyliśmy w końcu w dalszą drogę.





W centrum Gori rządzi Stalin!

Dzisiejszy dzień upłynął nam pod znakiem długiej drogi do stolicy kraju, Tbilisi. Na szczęście odcinek z okolic Kutaisi do Tbilisi należy do najlepszych kraju. Niemniej jednak kawałek drogi oznakowanej jako autostrada miał tylko jeden pas ruchu w jedną stronę. Co więcej, także na niej udało się nam spotkać pasącą się na asfalcie krowę. Ze względu na kurczący się czas nie byliśmy w stanie zwiedzić różnych zakątków Imeretii, w tym jej stolicy - Kutaisi. Dobrze jest mieć jednak świadomość, że są jeszcze miejsca, które moglibyśmy odkryć przy naszych następnych odwiedzinach w tym kraju (oczywiście mamy nadzieję, że jeszcze takie będą). Powracając do tematu dróg warto wspomnieć, że są one w Gruzji bezpłatne, włączając to niedługi odcinek autostrady.




W końcu, w środku jednego z najbardziej upalnych dni naszego wyjazdu, udało się nam dotrzeć do Gori. Po minięciu miejskiej twierdzy kierowaliśmy się w samo centrum miasta, gdzie przy alei Stalina znajduje się muzeum poświęcone jego osobie. Wszakże Gori to miasto rodzinne Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, czyli właśnie Stalina. Przed muzeum, obudowany w kolumnadę jak jakieś mauzoleum, znajduje się oryginalny dom tego radzieckiego przywódcy. Wystawa sama w sobie jest ciekawa, ale jej zwiedzanie nabiera prawdziwego sensu przy przewodniku. Przeczuwając to, chcieliśmy wykupić zwiedzanie razem z przewodnikiem, ale pani z okienka, słysząc, że chcemy dogadać się w pół po angielsku, pół po rosyjsku, wcisnęła nam bilety za 10 lari i wygoniła sprzed kasy. Na szczęście, jak zawsze na farcie, podpięliśmy się pod pierwszą mijaną przewodniczkę i udawaliśmy członków wycieczki ze Stanów.




Na kolekcję muzeum składa się kilka sal, opowiadających o młodości Stalina, jego edukacji, pierwszych kontaktach z ruchem komunistycznym, zsyłkach na Syberię oraz drodze do władzy. Wszędzie poustawiane są popiersia oraz figury wodza, mnóstwo jego zdjęć wisiało na ścianach. Zazwyczaj swoją lewą rękę schowaną miał w kieszeni, bądź gdzieś za sobą, aby ukryć to, że jest krótsza od prawej. Jest to ponoć pamiątka po czasach zsyłki, kiedy kilkukrotnie, zasłaniając się, łamano mu rękę podczas bicia. Stalin po dojściu do władzy nie był jednak mniej okrutny niż jego carscy oprawcy. O tym jednak niewiele można dowiedzieć się w muzeum, co pozostawia jako pewną zagadkę podejście mieszkańców Gori i Gruzji w ogóle do Stalina. Na wielu stoiskach z pamiątkami można było kupić chociażby kubki z twarzą towarzysza Iosifa.






Byleby nie wsiąść do pociągu byle jakiego!

Do Tbilisi udało się nam dotrzeć na czas. Zdążyliśmy zrobić ostatnie zakupy na drogę i godzinę przed odjazdem pociągu wpadliśmy na dworzec. Mieliśmy pewne obawy, że przy wszelkich informacjach napisanych w "gruzińskich dupach" (tak nazwaliśmy gruziński alfabet) pomylimy pociągi. Na szczęście tablice z godzinami odjazdów był napisane także po naszemu. Pociąg, którym przez noc mieliśmy ruszyć do Baku już czekał na nas na peronie. Obserwując wsiadających do pociągu ludzi, zastanawialiśmy się, kto będzie współpasażerem Gosi i Grzesia - może staruszka z jakimiś trzema dużymi walizkami czy może jakieś wrzeszczące, duże i brzydkie dziecko.



W kuszetce prawie jak w domu

Przy wsiadaniu do pociągu sprawdzono nam paszporty i bilety. Przy naszym 'Spasiba!' pani kontrolerka szybko skwitowała, że rozumie po polsku. Po kilku słowach okazało się, że złapaliśmy z naszą gospodynią dobry kontakt. To było dla nas bardzo cenne, zwłaszcza ze względu na uwagi, które pani dawała nam przy przekraczaniu granicy z Azerbejdżanem. Wykupiliśmy miejsca w wagonie, w którym znajdowały się 4-osobowe przedziały (koszt biletu na kurs w jedną stronę to 52 lari, nie da się kupić biletów w obie strony na dworcu w Tbilisi, w drugą strony bilety trzeba nabyć przez internet; kupno biletów należy rozważyć odpowiednio wcześniej - może braknąć miejsc). Pociąg był bardzo schludny i wygodny, chociaż nie należał do najnowocześniejszych na świecie. Kontrola na granicy ciągnie się dosyć długo. Azerscy pogranicznicy sprawdzają bagaże oraz wchodzą do każdego przedziału z jakąś dziwną czujką. Każdy pasażer indywidualnie wchodzi do przedziału, aby sam na sam stanąć w oko ze strażnikiem. Jeżeli ktoś był w Armenii, najprawdopodobniej może spodziewać się pytań z tym związanych (nasza konduktorka pytała się nas czy byliśmy w Armenii, żeby dać nam ewentualne rady co do tego, jak się zachować). W czasie kontroli dokumentów ruchem na korytarzu kierowała konduktorka. Dobrze wiedzieć też, że w takich sytuacjach łazienki są zamykane na klucz. Przekonała się o tym Gosia, która wybłagała u pani kontrolerce, aby otworzyła jej wymarzony sedes. Pamiętajcie także, że w Gruzji, Azerbejdżanie, a zwłaszcza w pociągu kursującym pomiędzy tymi dwoma państwami nie wolno wyrzucać papieru do toalety. W przeciwnym wypadku pani kontrolerka może zmusić do wyławiania papieru z pociągowej kloaki (niestety przekonaliśmy się o tym na własnej skórze :D).


W pociągu chcieliśmy zrobić imprezkę, ale kontrola graniczna skończyła się grubo po północy i byliśmy po niej znużeni. Oczywiście odpaliliśmy winko i posiedzieliśmy w 10 w 4-osobowym przedziale jeszcze dość długo, ale reszta party-wagonu poszła spać, i ciocia-konduktor musiała nas od czasu do czasu uciszać.


W końcu i my zasnęliśmy, ukołysani monotonnym stukotem kół pociągu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz