Wyspani jak nigdy
Tego ranka każdy z nas obudził się na wygodnym łóżku, okryty puszystą pierzynką. W takich chwilach najbardziej docenia się luksus jaki mamy w domach. Po nocnej posiadówie i bardzo mało optymistycznych prognozach pogody zdecydowaliśmy się pospać trochę dłużej i dość leniwie zbierać się do wyjazdu. Tylko Piotras, Radas i Grzeniu wpadli na genialny plan, żeby wstać o 5 rano i pójść na lodowiec. Jak to często bywa, z planu nic nie wyszło. Wygrał tylko Piotras, który tak czy siak wstał dużo wcześniej i na kila minut ujrzał piękną panoramę pięciotysięczników.
I tak na nowo bardzo powoli kąpaliśmy, pakowaliśmy się i jedliśmy śniadanie. Niektórzy, chcąc pozyskać wrzątek, podjęli próbę rozmowy z obsługującą hostel Panią, która z angielskich słów znała tylko "souvenir". Pani jedyne co robiła to stała i się na nas patrzyła, w ogóle nie próbując nas zrozumieć.
Dla jednych lodowiec, dla innych próba porwania
Było nam bardzo szkoda, że pogoda pokrzyżowała nasze plany i nie możemy w pełni skorzystać z piękna Kaukazu, toteż postanowiliśmy chociaż podjechać pod szlak, który prowadzi na lodowiec Chalaadi, z nadzieją, że mgła na chwile opadnie, a my ujrzymy piękne góry. Tak się jednak nie stało - być może to znak, że do Gruzji trzeba jeszcze kiedyś wrócić. Założenie było takie - podjeżdżamy, robimy spacerek przez most i wracamy. Ciekawość jednak wygrała. Pojawiały się głosy "a to przejdźmy chociaż kawałek..." i poszliśmy dalej.
Nie wszyscy jednak zdecydowali się na marsz, gdyż Pati w trampeczkach i Lenka w adidaskach bały się o swoje życie na mokrych kamieniach i skałach. Zostały w małej knajpce przy "parkingu". Nie wiedziały wtedy jeszcze, że większe zagrożenie może na nie czyhać właśnie tam. Wzdłuż rzeki bowiem, która biegnie koło szlaku, prowadzone były budowy. Mnóstwo panów zbrojarzy i innych chłopów, którzy chodzili tam i z powrotem, piło herbatkę i coś mocniejszego we wspomnianej knajpce . Co tu dużo mówić - dwie kobiety o nieco innym wyglądzie niż typowa gruzinka wzbudziły lekką sensację. Grupki chłopów spoglądały co chwilę na dziewczyny, a co odważniejszy podchodził, próbując zagadać. Niestety (choć może stety?) tego dnia nie było czasu skorzystać z zaproszenia na wieczór w Cafe Lala od jednego z Gruzinów. Świadome nadal zdarzających się porwań kobiet i braniem je sobie za żony, nie mogły się doczekać, aż reszta ekipy wróci.
Wracając do lodowca - droga prowadząca pod Chalaadii nie jest zbyt skomplikowana. Mając zaoszczędzone 4 godziny (ze względu na przyjazd autem) a w planach bardziej spacer (do lodowca zostało ok 1.5km) weszliśmy w głąb lasu udając się żółtym, dobrze widocznym szlakiem. Zachęceni opowieściami Piotrasa o pięknych porannych widokach na pięciotysięczniki, coraz dalej zagłębialiśmy się w gęsty i pachnący las, mając nadzieje na powtórkę. Ścieżka ciągnąca się wzdłuż kanionu górskiej rzeki Mestiachala łagodnie wznosiła się i opadała, przez co nasz trekking faktycznie przypominał spacer w pięknych okolicznościach przyrody. Po nocnych opadach górski potok zamienił się w dość gwałtowną rzekę, ale nie warunki na samym szlaku były całkiem niezłe.
Maszerowaliśmy dalej, chcąc jak najszybciej wyjść z lasu, aby chociaż rzucić okiem na lodowiec. Podczas podejścia z nostalgia wspominaliśmy inne nasze górskie wycieczki. Ostatni odcinek drogi to otwarta dolina, na której przeciwległym końcu widać już sam lodowiec. Żeby go zobaczyć trzeba wspiąć się po wysokich kamieniach, jednak sam widok nie był tak okazały jak przypuszczaliśmy. Pogoda również nie dopisała niszcząc ostatecznie nasze marzenia o zobaczeniu wspaniałych górskich masywów. Zrobiliśmy kilka zdjęć i rozpoczęliśmy szybkie zejście do czekających na nas Pati i Lenki. O dziwo, pierwszy ze szlaku zbiegł Grześ ratując dziewczyny z opresji.
Podsumowując nasz pobyt w Mesti - naprawdę warto, kurorcik trochę jak polskie Zakopane, tylko, że góry dużo wyższe. Przewodnik pisze o pięknych widokach - to prawda, nawet w mgle wszystko wygląda wspaniale, aż strach pomyśleć jakby to było gdyby było piękne słońce i brak deszczu. Z samej Mestii jest sporo szlaków, w kierunku kilku lodowców. My wybraliśmy lodowiec Chalaadi.
Długa droga w dół
Trzeba było wyruszyć w dalszą drogę. Wybraliśmy powrót w ten sam sposób w jaki tu dotarliśmy. Alternatywą była górska droga przez Uszguli (malutką wioskę wpisaną na listę UNESCO). Niestety tamta trasa to ok. 8h, na co nie mogliśmy sobie pozwolić. Na sam koniec ekipa z Bolca podjęła kolejną próbę wypłaty kasy z bankomatu. W tym czasie ekipa Stolca zatrzymała się przy piekarni na małe zakupy.
Bolec załatwił wszystkie swoje sprawy i czekał... A Stolec... no nie wiadomo. Ekipa Bolca zaczęła się troszkę niecierpliwić, bo przecież ileż można kupować chleb?! A ekipę Stolca było stać tylko na rzucane prze Grześka niejasne komunikaty w stylu "20 min, trzeba czekać 20 min". Ale na co? po co? dlaczego? No nie wiadomo, podobno ktoś miał coś upiec. Być może... W dodatku cały proces wydłużył mniej miły incydent, czyli MANDAT!!! Grzegorz niestety najpierw ruszył, a dopiero potem miał zamiar zapiąć pas, co nie spodobało się panom policjantom nadjeżdżającym z naprzeciwka. Na szczęście mandaty w Gruzji są bardzo tanie. 40 lari, czyli 50 zł z kawałkiem kosztowała nas ta (nie) przyjemność. Szala goryczy przelała się, gdy radosny (chodź z mandatem) Stolec oznajmił Bolcowi, że nie kupił mu pysznego chlebka, bo ktoś coś miał piec przez 20 min...
I tak o to najedzony Stolec i głodny Bolec ruszyli w drogę, na nowo zdumiewając się piękną panoramą. Gdy głód Bolca sięgnął zenitu, zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce na szybkie Chaczapuri. Z ciekawostek, na drodze do Mestii spotkać można wiele przydrożnych knajpeczek, w których można się posilić, a nawet przenocować. Jest też kilka straganów z domowym winem i czaczą.
Gdy nuda rodzi kreatywność
Z racji, że z rana mieliśmy trochę atrakcji, a czas zaczął nas delikatnie gonić, tego dnia staraliśmy się podgonić trasę, tak aby na 12 września spokojnie dojechać do Tbilisi. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy... Czas umilała nam muzyka, wino, śpiew i nowo wymyślona gra w połączenia. Mikrofalówki (krótkofalówki) okazały się strzałem w dziesiątkę i oprócz tego, że umożliwiały komunikację między autami to dawały dużo możliwości do integracji. Np. gra w połączenia - jeden samochód pyta drugi o to, co powstanie z połączenia czegoś z czymś. Napisanie tego na blogu ani trochę nie oddaje absurdu sytuacji, więc pozostawimy to dla siebie. Tak czy inaczej śmiechom nie było końca.
W tak radosnej atmosferze zaczął zbliżać się wieczór. W jednym z większych miast zatrzymaliśmy się na zakupy, próbując w konspiracji znaleźć gdzieś jakiś tort na wieczorne świętowanie. Jak to zazwyczaj bywa - jak się czegoś chce, to tego nie ma. Zadowoliliśmy się tanim szampanem, którym mieliśmy zamiar oblać Michała. Oczywiście zaliczyliśmy kolejną wtopę parkując na przystanku i po upomnieniu pana policjanta musieliśmy się przeparkować.
Zdołaliśmy jeszcze zaliczyć jedyną na tym tripie szybką wizytę w McDonaldzie. Dość dla nas zaskakujące, zważywszy na to, że na poprzednim tripie we Włoszech Mac był bardzo częstym miejscem na umycie się, zjedzenie śniadania i odpoczynek. Warto zaznaczyć, że Gruzja to państwo, w którym Mac w ogóle się nie przyjął. W sumie nie ma się co dziwić skoro mają tak pyszną i tanią kuchnię.
Nocleg w polu, urodziny i wycie wilków
Chcieliśmy odjechać jeszcze kawałek, żeby do końca wykorzystać dzień. Gdy słońce zaczęło być już dosyć nisko, zaczęliśmy szukać dogodnego miejsca na nocleg. Krajobraz zaczął przypominać nieco ten polski. Wioska za wioską, dom przy domu. Patrząc na google maps zdecydowaliśmy się skręcić w pierwszą lepszą drogę prowadzącą donikąd. Asfalt się skończył, pojawiła się jakaś bram, ale przecież otwarta czyli można jechać. To było to miejsce, którego szukamy. Piękne pole pokryte trawą z krzakami... krajobraz jak u babci pod Mielcem. Prawie jak w domu.
Naszą uwagę przykuły świnki i prosiaczki hasające po polu. Niestety świnki równają się smród. Przy takich zapachach ciężko biwakować, wiec odjechaliśmy jeszcze dalej. Kiedy niemiły zapach się skończył stanęliśmy, wypakowaliśmy się, rozwiesiliśmy mokre jeszcze tropiki. Mężczyźni poszli po drzewo. To miał być nasz ostatni nocleg pod namiotem, ostanie ognisko. Naszedł nasz lekki sentyment.
Głównym celem na wieczór było świętowanie 24 urodzin Michała. Ustaliliśmy tajny znak (który niech zostanie naszą słodką tajemnicą) i czekając na odpowiedni moment rozpaliliśmy ognisko. Nasz relaks na chwile przerwały dziwne odgłosy dobiegające z daleka. To ewidentnie było wycie wilków. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy czasem nie przyjdą nas pożreć. Ale później machnęliśmy ręką - co ma być to będzie.
Na urodziny Michała najpierw zaśpiewaliśmy jego ulubioną piosenkę, którą sam kiedyś skomponował, później głośne "sto lat" i wykonaliśmy uroczyste podrzucanie 24 razy. Cały wieczór minął pod kątem rozmów egzystencjalnych. Potworzyły się różne obozy, jedni rozmawiali o poglądach, społeczeństwie, pracy, a inni po prostu o życiu. Położyliśmy się o różnych porach. Gosia, Magda i Piotras poniesieni głębokimi tematami wytrzymali najdłużej. Zaowocowało to jednak w problemy ze znalezieniem namiotu przez Piotrasa (tak to jest jak chce się z żoną spać w oddali od pozostałych).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz