niedziela, 23 września 2018

Dzień 11 - Wierząc, że wieża wytrzyma


Dzień dobry tu deszcz

Budzimy się rano, ale deszcz obijający się o nasze tropiki mówi nam, że nie ma po co wychodzić na zewnątrz. Drzemiemy jeszcze chwilę, ale wiele się nie zmienia. Niektórzy w końcu wyczołgują się z namiotu i odkrywają, że w sumie to nie pada, a kropi na nas z drzew.


Powoli wypełzamy z naszych domów. Co jakiś czas słyszymy odległe wybuchy - okazuje się, że nadchodzi burza. Zwiększająca się częstotliwość odgłosów grzmotów skutecznie zwiększa szybkość naszego składania namiotów.

Nadchodząca burza

Składamy się na czas przed burzą, która koniec końców przechodzi obok i pakujemy się do samochodów. Dziś czeka nas długa droga do Mestii.



Pijemy trochę podróżo-umilaczy i tłuczemy się po górskich drogach. W międzyczasie mijamy wiele przydrożnych kapliczek-grobów. Jak czytamy w przewodnikach, Gruzini zostawiają przy nich alkohol, aby móc się napić ze zmarłym. Zatrzymujemy się przy jednej z nich, ale ku naszemu rozczarowaniu znajdujemy tylko przepoję - pobladłą fantę. Przegania nas kropiący deszcz i uciekający czas i pijemy toast w samochodzie.


Kolejny obiad w restauracji

Tak naprawdę to pierwszy trip, na którym nie ma sensu tracenie czasu na gotowanie obiado-paszy dla wszystkich. W Gruzji jest tak tanio, że możemy sobie pozwolić na codzienne stołowanie się w barach czy restauracjach. Tak też robimy dzisiaj. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze, który częściowo wkomponowany jest w skały. Dosłownie. Jedna ściana w kuchni to obmurowany głaz.

Najedzeni jedziemy dalej. W końcu dopada nas burza, która straszyła nas rano i zaczyna padać.

Mestia

Gdy docieramy do Mestii stwierdzamy, że ograniczymy zwiedzanie miasteczka do wyjścia na wieżę, a potem zjedzenia kolacji. Wieże, z których słynęła Mestia liczyły nawet po 5 kondygnacji. Służyły tym, którzy próbowali uciec przed tradycją krwawej zemsty, która była praktykowana przez rody i społeczności zamieszkujące ten region około X wieku. Ich walory obronne mogły być wykorzystywane również podczas najazdów Mongołów.




Wieża

Zdecydowaliśmy się wyjść na jedną z nich. U najwolniejszego sprzedawcy świata zapłaciliśmy po 3 lari za wejście i nie było już odwrotu. Każde piętro wieży połączone było lichą, chyboczącą się drabiną, która skrzypiała na każdym szczeblu.




Po pięciu piętrach akrobacji udało się wyjść na dach. W międzyczasie deszcz nie przestał padać, toteż na dachu spędziliśmy tylko kilka minut. Co więcej, dach nie budził naszego zaufania i staraliśmy się równo rozkładać nasz ciężar. Wydaje nam się, że gdybyśmy stanęli wszyscy w jednym miejscu, moglibyśmy udać się na dół na skróty.


Po zejściu z wieży rozpadało się na dobre. Z zadaszenia wypatrzyliśmy najbliższą restaurację i pobiegliśmy do niej, jak najszybciej mogliśmy, tak aby nie przemoknąć całkowicie.

Zamówiliśmy jedzenie, a Marlen znów dostała jakiś bulion. Gdy zjedliśmy, a na zewnątrz dalej szalała ulewa. Piotrek i Grzesiek pojechali na poszukiwanie hostelu, bo w takich warunkach spanie pod namiotami całkowicie odpadało. W międzyczasie poprosiliśmy o rachunek. Jak zwykle rozszyfrowywanie paragonu (aby wyliczyć, kto ile ma zapłacić) zajęło nam chwilę. Po podliczeniu zebranych pieniędzy wyszło nam, że mamy ich więcej niż trzeba zapłacić - okazało się, że pani kelnerka nie umie liczyć i 8 razy 3 równa się 8. Gdy w końcu się rozliczyliśmy i namierzyliśmy hostel, Radas zabrał resztę drugim samochodem i wszyscy pojechaliśmy na naszą nową kwaterę.

Tiara przydziału

W hostelu, z bliżej nieokreślonego powodu postanowiliśmy podzielić się na domy, zaczerpnięte z jednej ze szkół magii i czarodziejstwa. Szybko przygotowaliśmy tymczasową tiarę przydziału i każdy wylosował swój dom. Następnie planowaliśmy przydzielać tym domom punkty, za osiągnięcia i wpadki osób do nich przynależących. Z uwagi na wcześniejsze zwycięstwo w piciu w rozkroku, najwięcej punktów miał póki co Hufflepuff. Drugi był Slytherin, a ostatni Ravenklopp.

Palce

Podzieleni na domy postanowiliśmy zagrać w alko-grę o wiele mówiącej nazwie 'palce'. Polega to na oszacowaniu, ile palców zostanie na kieliszku/szklance z alkoholem i wypowiedzeniu liczby. W momencie, gdy liczba jest wypowiedziana, uczestnicy zabierają lub pozostawiają palec na szklance. Jeżeli osoba mówiąca liczbę ma szczęście i na szklance zostaje tyle palców, ile oszacowała, osoba ta odpada i nie bierze udziału w dalszej grze. Ostatnia osoba przegrywa i musi wypić zawartość kubeczka, w tym przypadku czowino - połączenie wina i czaczy. Osoba przegrywająca zgodnie z zasadą dostaje minus 10 punktów dla swojego domu.


Do spania

Gdy nasze palce miały już dość, rozeszliśmy się pomiędzy dwa pokoje, które wynajęliśmy i poszliśmy spać z nadzieją, że jutro nie będzie padać.

poniedziałek, 17 września 2018

Dzień 10 - Zasłużone plażowanie


Plany vs rzeczywistość

Tego ranka obudziliśmy się w hostelu w Batumi. Hostel kosztował 9 lari za osobę (ok. 13 zł) i miał śniadanie w cenie, przez co wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, jak będzie wyglądało to śniadanie. Było średnie, czyli byliśmy pozytywnie zaskoczeni.

Miał to być dzień, w którym prawie nie będziemy jeździć, rano zwiedzimy ogród botaniczny, a od południa będziemy opalać się na plaży kilkanaście kilometrów na północ od Batumi.

Pochmurne niebo i prognoza opadów dosłownie i w przenośni ochłodziły nasze oczekiwania, ale mimo to podążaliśmy za planem z nadzieją na wypogodzenie.

Spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy do ogrodów botanicznych. Nawigacja pokazywała 15 minut jazdy. Po kilkunastu minutach okazało się, że na drodze ekspresowej mamy skręcić w lewo, co oczywiście było niemożliwe i musieliśmy pojechać prosto. Chwilę później jechaliśmy drogą ekspresową, która nie była naniesiona na mapę a szacowany czas dojazdu, zamiast się zmniejszać, rósł.

Przez dłuższą chwilę nie mogliśmy zawrócić, ale w końcu udało się nam wjechać na drogę, która widnieje na mapach google i dojechać do celu zamykając się w jakiejś godzinie jazdy.

Ogrody botaniczne

Kupiliśmy bilety, weszliśmy do parku i… zaczęła się lekka mżawka i deszczyk. Mimo to twardo podążaliśmy ścieżką prowadzącą przez 9 rejonów geograficznych (każdy ze specyficzną dla siebie roślinnością: Zakaukazia, Australii, Nowej Zelandii, Himalajów, Azji Wschodniej, Ameryki Północnej, Ameryki Południowej, Meksyku i basenu Morza Śródziemnego). Chmury widząc nasz upór, odpuściły sobie deszcz i zaczęło się wypogadzać. Po około 2 godzinach chodzenia wyszliśmy z ogrodu, który w czasach ZSRR był jednym z największych ogrodów botanicznych w państwie (zajmującego powierzchnię ponad 110 ha).





Lekko mokrzy wypiliśmy drogą, ale za to niedobrą kawę i pojechaliśmy dalej na północ, gdzie chcieliśmy coś zjeść i zacząć szukać noclegu.


Ureka

Dojechaliśmy do turystycznej nadmorskiej miejscowości Ureka, gdzie pomiędzy sklepami sprzedającymi pamiątki i kółka do pływania znaleźliśmy pierwszą lepszą restaurację, w której postanowiliśmy przysiąść. Można by się spodziewać, że w nadmorskiej miejscowości będą sprzedawać głównie ryby, ale nie w Gruzji. Znów zamówiliśmy typowe gruzińskie jadło a na koniec każdy dopchał się Khinkali.


Najedzeni analizując mapy satelitarne, wytyczyliśmy potencjalną drogę, wzdłuż której będziemy szukać idealnego miejsca na plażowanie i nocleg.

Śmietnisko

Niestety to, co wyglądało bardzo dobrze z satelity, nie wyglądało tak dobrze z okien Bolca i Stolca. Najpierw jechaliśmy kilka kilometrów wzdłuż muru oddzielającego drogę od plaży, a gdy mur się skończył, dojechaliśmy do bardzo zaśmieconej plaży i jeszcze bardziej zaśmieconego ujścia rzeki. Nawet gdyby wszyscy mieli cęgi i zbierali śmieci, to zajęłoby nam z godzinę, aby uprzątnąć 20 metrów kwadratowych pod nasz obóz. Pojechaliśmy dalej z nadzieją, że zacznie się poprawiać.

Obiecująca plaża

Dojechaliśmy do bardziej kurortowej części nabrzeża (czytaj: prywatne kwatery) i zapytaliśmy właściciela jednego z domów czy nie będzie mu przeszkadzało, jak rozbijemy się przy plaży za jego domem. Zgodził się, dziwiąc, że chcemy się tam rozbijać. Miejsce było dobre, ale nie dostarczało nam zbyt wiele prywatności, przez co w tym samym momencie wysłaliśmy jednego zwiadowcę, aby sprawdził co jest dalej.

Raport od zwiadowcy był opóźniony, bo rozładowała mu się krótkofalówka, ale wrócił z dobrymi wieściami. Kilkaset metrów dalej było bardzo dobre miejsce bez domów, w miarę czyste odgrodzone małym laskiem od drogi. Co więcej - dalej był bar, do którego mogliśmy potem zawitać.




Zasłużone plażowanie

Jako że było już późno, a słońce chyliło się ku zachodowi, stwierdziliśmy, że najpierw plażujemy, a namioty rozbijemy potem.




Kamienista plaża wymasowała nasze plecy. Niektórzy postanowili się wykąpać. Były naprawdę duże fale, więc o ile wejście do morza było w miarę łatwe, to o tym, jak się z niego wychodziło, decydował sam Neptun. Niektórzy zostali wyturlani wraz z falą dobijająca do brzegu. Po kąpieli dalej czilowaliśmy na plaży, pijąc piwko, gadając i słuchając muzyki z podróżującego z nami głośnika.



Bar

Gdy nasze piwka zostały osuszone, rozbiliśmy namioty i poszliśmy dokończyć imprezę do pobliskiego baru. Grupa dziesięciu osób od razu ożywiła bar, zamówiliśmy kilka piwek i oczywiście Khinkali. Za pomocą naszego biednego wachlarza słów pogadaliśmy z właścicielem knajpki, który później postanowił nas uraczyć polską muzyką.


Gdy impreza dobiegła końca, poszliśmy spać do naszych namiotowych komnat, dziękując chmurom, że wytrzymały bez deszczu. Gdy zasnęliśmy, chmury nie mogły już trzymać dalej i zaczęło padać.

piątek, 14 września 2018

Dzień 9 - Wyboje w drodze do Batumi

Poranek już całkiem blisko nieba

Większość z nas, jak zdaje się nakazywać tradycja, zostaje obudzona przez Piotrasa i jego niezawodnego Heman'a bijącego z głośnika. Posłusznie wypełzając z ciepłych śpiworów cieszymy się, że cały nasz dobytek jest suchy. Nocleg w starej wagono-szopie - na pierwszy rzut oka niezbyt atrakcyjny - okazał się w zasadzie zbawienny, ponieważ noc na przełęczy Goerdzi (2027 m.n.p.m.) upłynęła pod znakiem dżdżystego deszczu. Niektórzy tylko okazali się wrażliwi na grzybo-pleśń wrastającą tu i ówdzie w ściany naszego dobytku i przez klika kolejnych dni będą musieli zmagać się z katarem. Po otwarciu drzwi od naszej górskiej daczy wszystkich przywitało wesoło świecące słońce, zachęcając nas do podziwiania pięknych krajobrazów.





Na dłuższy zachwyt nad pięknem Adżarskiej krainy nie pozwoliły nam nasze żołądki. Z wielką przyjemnością poszliśmy do tawerny prowadzonej przez naszego gospodarza na umówione poprzedniego dnia śniadanie. Podczas ostatniej wieczornej wieczerzy zorientowaliśmy się, że jeżeli chcemy zjeść typowo adżarskie dania, to najlepiej zrobić to właśnie tutaj. Zamówiliśmy więc na spółkę Sinori (ser Nadughi zapiekany z ciastem w formie ruloników) oraz kilka piwek na dobry początek dnia. Po kilkudziesięcio miuntowej procedurze pakowania pożegnaliśmy się z właścicielami knajpki, strzelając sobie wspólne foto. W końcu ruszyliśmy w dalszą - jak się okazało - długą i wyboistą drogę.


Droga do Khulo

Droga na trasie z Adigeni do Khulo z pewnością nie należy do najlepszych w kraju. Potrzebna była duża siła woli, żeby zmusić nawigację do tego, aby poprowadziła nas kilometrowo krótszą drogą. Postawiliśmy jednak na swoim i przez następne półtorej godziny dzielnie pokonywaliśmy niezliczone górskie zakrętasy, mijając tirowców-samobójców, wjeżdżających pod górę (jeśli w ogóle) z prędkością żółwia. Po minięciu miejscowości Khulo ponownie wjechaliśmy na asfalt. Do tego momentu zdołaliśmy ujechać jednak zaledwie niespełna 30 km. Do Batumi z Tibilisi można dotrzeć także trasą północną przez Kutaisi. My jednak nie żałujemy naszego wyboru - przede wszystkim ze względu na atrakcje znajdujące się po drodze, a także z powodu niesamowitych widoków warto wybrać drogę przez Mały Kaukaz.

Asfalt jest the best

Droga z Khulo do Batumi okazała się być bardzo przyjaną odmianą. Asfaltowa droga pozwoliła w końcu uspokoić nasze wewnętrzne organy po intensywnych wstrząsach na kamienistej drodze. Na drodze do Batumi znajduje się kilka kamienistych mostów rodem z XI wieku. My zatrzymaliśmy się przy moście Dandalo, który stanowi przeprawę nad rzeką Adżariscchali.



Przemierzając górskie wzniesienia Adżarii odczuć da się różnicę w klimacie tego regionu - zarówno pod względem pogody i roślinności (panuje tutaj klimat subtropikalny), jak i kulturowym (większość górskich miejscowości przyozdobiona jest sterczącymi jak ołówki minaretami - do dziś 30% mieszkańców Adżari stanowią muzułmanie). Za niezliczoną ilością zakrętów i wyprzedzonych pasących się na asfalcie krów naszym oczom ukazały się przedmieścia Batumi.

Nareszcie Batumi

No Batumi, ileż to można na ciebie czekać?? Jest! W końcu mijamy tabliczkę z nazwą kolejnego celu naszej podróży. Zmierzając do centrum robi się co raz bardziej bogato, pstrokato i... kiczowato. Miasto ze względu na zyski jakie czerpie z turystyki przeżywa boom inwestycyjny. Nie wszystkie inwestycje jednak są miłe dla oka. Buduje się tutaj chaotycznie - dosyć biedne przedmieścia gwałtownie przechodzą w wysokie apartamentowce pomalowane we wszystkie kolory tęczy. Ze względu na nową zabudowę Gruzini chwalą się, że Batumi wygląda jak kaukaski Dubai. No cóż... Radek nie potwierdza. Warto wspomnieć, że wielkim fanem tego miasta jest Donald Trump, który zapowiedział, że osobiście zaangażuje się, żeby Batumi stało się najlepszym miastem na Ziemii. W każdym razie przechadzając się po centrum nie sposób się zgubić. W każdym miejscu łatwo określić kierunek ze względu na górujący nad śródmieściem budynek a la Pałac Kultury w Warszawie.

Tanie ceny za nocleg w Gruzji skusiły nas, aby zarezerwować sobie miejsce do spania i móc eksplorować miasto nocą. Na miejscu okazało się jednak, że nowobogacki właściciel apartamentu w centrum i luksusowego Mercedes'a ma nam do zaoferowania 4 łóżka do spania, a nie 10, tak jak to opisał w internetowej ofercie. Po krótkich negocjacjach odpuściliśmy sobie nadmorskie apartamenty za 9 lari od osoby i wybraliśmy poczciwy hostel ze śniadaniem, znajdujący się blisko promenady za 10 lari. Po skorzystaniu z wytęsknionego przez wszystkich prysznica ruszyliśmy w miasto.


Wieczorna sesja plażingowa

Po wyjściu z hostelu włączyliśmy utarty już tryb - szybki sklep, szybko piwo, szybko plażing. Rozsiedliśmy się jak to tylko było możliwe najwygodniej na kamienistej plaży. Niektórzy postanowili od razu wskoczyć w fale Morza Czarnego. Trochę inaczej było w przypadku Karoliny, która została powalona i wchłonięta przez wysoką fale, trochę w brew swojej woli. Na szczęście przeżyła, chociaż przez chwile trudno było jej wstać na nogi. Dalsza część spaceru upłynęła nam na szukaniu restauracji. Włóczyliśmy się po centrum, aż w końcu trafiliśmy na miejsce, które można byłoby określić mianem starówki. Meczet ze złotą kopułą oraz stare, niskie kamienice zdają się opowiadać prawdziwą historię tego miasta. W końcu ulokowaliśmy się w sympatycznej knajpce, gdzie obsłużeni przez miłego kelnera zajadaliśmy się miejscowym Chaczapuri Adżaruli oraz innymi smakołykami takimi jak Charczo czy wino domowej roboty. Jedzenie było naprawdę znakomite.


poniedziałek, 10 września 2018

Dzień 8 - Od skalnego miasta do drewnianego baraku

Jezioro Paravani miało tego ranka nietypowych sąsiadów. Dwoje z nich spało w samochodach a reszta w namiotach. Zastanawiali się jak zachowuje się przeciętna krowa w starciu z namiotem stojącym pomiędzy nią a wypasioną trawką (nie były to rasta krowy tylko te normalne).



Namioty lekko skropione deszczem i przećwiczone wiatrem były już gotowe wydać na świat człowieków. Tamci jednak nie chcieli wyjść, mimo że teoretycznie był już dzień, namioty stały w cieniu więc jeszcze nie zaznały wschodu słońca, a co za tym idzie ciepła. Mieszkańcy namiotów wiedzieli o tym, większość z nich pozostawała niewzruszona wewnątrz. Z czasem niektórzy wyszli. Zastanawiali się czy nie przenieść namiotów za cień góry tak, aby zaczęły już schnąć, zamiast tego sami tam poszli złapać trochę ciepła.

Gdy słońce zaczęło oświetlać nasze obozowisko Radas i Kinga postanowili się wykąpać, a co za tym idzie umyć. Kilka osób widząc jak dobrze im idzie postanowiło podążyć ich krokami.



Mali pomocnicy

W międzyczasie przeszły dwa stada krów. Ostatnie z nich było gonione przez dzieci. Dzieciaki zainteresowane naszym obozem podchodziły bliżej i bliżej. Na początku baliśmy się akcji 'lari-lari' i pilnowaliśmy portfeli. Dzieciaki okazały się jednak bardzo przyjazne i pomocne. Pomagały nam składać namioty, przenosić walizki czy też zwijać karimaty. Radas chciał sprawić aby ich wizyta była dla nich nawet bardziej interesująca i wyciągnął drona, którego nazywali samolotem. Polataliśmy dronem po okolicy a dzieci pokazywały nam gdzie jest ich dom. Później dzieci dostały jeszcze chrupki, którymi dzieliły się po równo i kostkę rubika (tzn Radasa). Na koniec zrobiliśmy sobie z nimi kilka wspólnych zdjęć i machając dzieciakom odjechaliśmy w stronę Vardzii, a docelowo do Batumi. 




Droga do Vardzi

Krowa szła sobie spokojnie drogą. Zastanawiała się, czy zrobić kupę na środku, czy może na trawie obok jezdni. Z drugiej strony trawa obok jezdni wyglądała bardzo smacznie, krowa nie świnia _ nie będzie jeść trawy z kupą. Postanowiła zrobić na drodze. Nagle dwa Pajero pojawiły się na zakręcie i jak tylko zbliżyły się do krowy zaczęły na nią i jej koleżanki trąbić i przeciskać się pomiędzy nimi. Pajero pojechały dalej a krowa musiała zrobić na trawie.

Po drodze do Vardzi na naszym horyzoncie pokazała się twierdza Khertvisi. Widok twierdzy, której pierwsze fortyfikacje zostały wybudowane pomiędzy szóstym a piątym wiekiem przed naszą erą zachęcił nas na tyle, że postanowilismy się zatrzymać i zwiedzić przybytek. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć w jednej z najstarszych fortyfikacji w południowej Gruzji w regionie Samcche-Dżawachetia.




Kilka kilometrów za twierdzą leżącą w wąskim kanionie przy zbiegu rzek Mtkwari i Parawani, dojechaliśmy do skalnego miasto-klasztoru Vardzii. Zaparkowaliśmy na darmowym parkingu i kupiliśmy bilety wejściowe (7 lari) i bilety na marszrutkę (1 lari), która oszczędziła nam jakieś 20 minut podejścia pod stromą górę w grzejącym słońcu.

Wysiedliśmy z marszrutki i zaczęliśmy zwiedzanie 300 komnat udostępnionych dla turystów. Wczęsniej było tam około 3000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach, które mogły pomieścić od 20 do 60 tyś osób. Bez problemu pomieściły nas, spenetrowaliśmy wszystkie dziury (skalne) i tunele. Długim krętym korytarzem zeszliśmy na dół do parkingu gdzie w jednej z restauracji zjedliśmy obiad. Po dłuższej przerwie od Khinkali i zup znów daliśmy się nimi nafaszerować.











Twierdza Rabati w Achalcyche 

Kierujemy się powoli do Batumi ale wcześniej chcemy zwiedzić twierdzę Rabati w Achalcyche. Po drodze dopada nas burza i stwierdzamy, że wystarczy nam widok przez okno samochodu. Spędzamy chwilę uzupełniając zapasy jedzenia, wody do mycia, paliwa i wina i jedziemy dalej. Obieramy trasę przez przełęcz Goderdzi, nawigacja pokazuje, że przejechanie 19km zajmie nam ponad 90 minut.



W mniej więcej takim czasie dojeżdżamy do przełęczy, nie pamiętając już co to asfalt. Jest zimno i pada, więc decydujemy się podpytać ludzi, czy gdzieś tu można przespać się pod dachem (choćby na ziemi). Rozmawiamy z pracownikiem małej knajpki (pierwszego budynku, w którym świeci się światło), który wskazuje nam barak gdzie możemy się przespać. Rozkładamy się w baraku, musimy spać karimata w karimatę aby się w ogóle tam zmieścić. Po tym jak ustaliliśmy kto gdzie śpi i wyciągnęliśmy wszystkie potrzebne rzeczy z samochodów udajemy się do zbitej z desek karczmy.

Gospodarze najpierw oferują nam ogrzanie się przy piecu a potem pokazują, które dania z karty są dziś dostępne. Wybór jest mały, ale mimo to robimy sobie ucztę i najadamy się do syta. Wypijamy kilka piwek, rozmawiając z Gruzinem mówiącym po angielsku, który jak się okazuje jest żołnierzem, studiował w Europie i na służbie zwiedził wiele państw a teraz stacjonuje w Gruzji.



Na ścianach knajpo-baraku oglądamy wystawę banknotów, listów i wpisów innych podróżników, którzy wcześniej odwiedzali to miejsce. Widzimy wpisy z Polski, jak i z całego świata. Decydujemy się jutro dodać i nasz własny podpis.

Po uczcie w barako-karczmie udajemy się do barako-baraku, w którym mamy spać na ziemi bez prądu. Gadamy jeszcze chwilę, zastanawiając się ile osób zginęło śpiąc w namiocie (na szczęście ten jak i następny nocleg zaplanowany jest na hostel/barak). Niektórzy zasypiają na podłodze (jeden koło drugiego), inni po dwie osoby na jednoosobowych łóżkach, czekając na następny pełen wertepów i przygód dzień.