Po dość wietrznej nocy nasze namioty się nie zawaliły i wyszła z nich nasza ekipa. Piotras oczywiście wstał dużo wcześniej, żeby potrzaskać drzwiami od samochodów i poprzeszkadzać reszcie w spaniu. Zgodnie z tradycją zapuściliśmy porannego himena. Echo himena wesoło odbijało się od ścian kazbeku kiedy zupełnie niewesoły sąsiad rusek wyszedł z namiotu i zaczął iść w naszą stronę. Myśleliśmy, że chce być bliżej himena, bo mu się tak podoba ale ten językiem migowo-rosyjskim opierdzielił nas, że byliśmy za głośno w nocy i się nie wyspali a będą wychodzić na Kazbek więc potrzebują dobrego snu.
W końcu nie pizgało wiatrem aż tak jak wieczorem, wiec mogliśmy rozejrzeć się wokoło. Miejscówka noclegowa była spektakularna - wielka zielona polana, z widokiem na okoliczne szczyty gór, w tym król okolicznych łańcuchów - ośnieżony Kazbek. Kazbek leży już na granicy Gruzji z Rosją i jest jednym z najwyższych szczytów Kaukazu, sięgając ponad 5033m n.p.m. Po fakcie dowiedzieliśmy się również, że Kazbek jest uśpionym wulkanem, który ostatnią erupcję miał 6 tysięcy lat temu. Dzisiaj dla odmiany pokrywa go gruba warstwa śniegu i lodu. Doczytaliśmy na koniec, że Kazbek jest górą o bardzo dużym nachyleniu (60%), co czyni ją dużo trudniejszą do wspinaczki niż leżący niedaleko Elbrus, więc w sumie trochę szkoda, że nasi rosyjscy sąsiedzi będą tam wchodzić niewyspani.
Cminda Sameba - wizytówka Gruzji
Klasztor Cminda Sameba jest prawosławną świątynią im. Świętej Trójcy, zbudowaną w XIV wieku. W środku wygląda ona podobnie do większości cerkwi w Gruzji - surowe, lekko przydymione wnętrze z palącymi się świecami. Przy wejściu należy ubrać chustę na głowę i ramiona oraz na nogi (kobiety nawet w długich spodniach nie są mile widziane). Z drugiej strony miłym zaskoczeniem jest dla nas fakt, że nawet do najbardziej znanego gruzińskiego zabytku nie ma biletów - od początku wyjazdu nie zapłaciliśmy jeszcze za żadną wejściówkę. Więcej czasu niż w klasztorze spędzamy jednak na zewnątrz, podziwiając widoki na Kaukaz z różnych perspektyw.
Spadniemy czy nie spadniemy?
Czekało nas tego dnia dużo jazdy, więc zebraliśmy się do padżerek i ruszyliśmy w drogę. Trochę ciężko nawiguje się po szutrowych górskich drogach, więc niechcący wjechaliśmy na trasę, na której napotkaliśmy roboty drogowe. Sama jazda off-roadowa nie jest najłatwiejsza (ani najprzyjemniejsza dla pasażerów na tylnich siedzeniach), a manewrowanie, zawrotki i wymijanie ciężarówek w takich warunkach dostarczało wrażeń. Zawróciliśmy na górkę i obraliśmy trasę alternatywną, która nie okazała się ani bardziej płaska, ani szersza, ani nie miała mniej dziur.
Tu akurat nie off-road, ale za to krowy grzejące się na moście:
Znajome widoki
Wróciliśmy na Drogę Wojenną, która nazwę zawdzięcza temu, że w XIX wieku Rosjanie przeprowadzili jej gruntowną modernizację, żeby przesyłać wojska i zaopatrzenie na wojnę w Czeczenii i Dagestanie. Tam ponownie dojechaliśmy do Pomnika Przyjaźni Gruzińsko-Rosyjskiej, gdzie spędziliśmy jakieś dwie godziny, bo Gosia, Radas i Kinga dali się namówić na lot paralotnią. Reszta spędziła ten czas przeglądając zdjęcia, chodząc po straganach i jedząc pysznego szaszłyka z barana. Za 3 lari (4,5zł) można było kupić kubeczek z krojonymi owocami, a szaszłyk kosztował 20 lari (30zł). Na polskie warunki nie było tragedii, chociaż ten sam szaszłyk w przypadkowej przydrożnej restauracji kosztował 9 lari (13zł).
Jeszcze więcej off-roadu!!!
Resztę dnia spędziliśmy jadąc. Z Drogi Wojennej zjechaliśmy na pomniejsze lokalne dróżki, kierując się w stronę winnicy, w której mieliśmy umówioną wyżerkę i testowanie wina. Główna droga prowadząca w tamten region wyglądała tak, jak u nas ścieżka przez pole prowadząca do jakiejś starej szopy, i to jeszcze po powodzi. Bolec i Stolec sprawdzały się idealnie, bo jadąc normalnymi autami nie mielibyśmy szans wjechać na takie strome podjazdy, a dziury w rzadko spotykanym asfalcie urwałyby nam wszystkie koła na raz. Oczywiście pasażerowie z tylnich siedzeń wyszli z auta z mdłościami i obolałymi tyłkami, ale kolejne godziny miały nam to wynagrodzić.
Głodnych nakarmić i spragnionych napoić
Znaleźliśmy się na terenach pełnych winnic, starych wiosek i malutkich domostw. Podjechaliśmy pod naszych gospodarzy, głodni i zmęczeni. Na miejscu spotkaliśmy dziesięcioosobową grupę motocyklistów z Polski. Półtorej godziny zajęło nam rozbijanie namiotów i toaleta po ciężkim dniu, ale w końcu w 20 osób polską ekipą zasiedliśmy do uczty.
Wyżerka zaczęła się od kilkunastu przystawek, dalej szaszłyki i kurczak, na koniec melon, a wszystko podlewane obficie winem. Wino jest w ogóle napojem zastępującym kompot przy kolacji, bo jak poprosiliśmy o karafkę wody, to gospodarz był wyraźnie zaskoczony. W międzyczasie na stole pojawiła się plastikowa butelka zmrożonej czaczy, ale napój bogów szybko się skończył. Byliśmy zmuszeni zadowolić się winem, chociaż każdy wie, że poranki po winie nie należą do przyjemnych, ale kompocik wydawał się lekki, więc mocno się nie przejęliśmy.
Mistrzostwa Polski w Lekkoatletyce
Po jakimś czasie i kilku karafkach wina dwie polskie ekipy zaczęły się ze sobą zapoznawać na parkiecie przy dźwiękach generowanych przez gruzińskich grajków. Była integracja, były gruzińskie toasty, tańce i rozmowy o życiu. Finałem szaleństw był konkurs na podnoszenie kielonka z winem używając tylko twarzy, w rozkroku i bez użycia rąk. Próbowali miśkowaci panowie z motorów, próbowali nasi długonożni mężczyźni, a finałowo honoru grupy obroniła Lenka, kładąc konkurencję na łopatki. Nie jest to może najdumniejsze zwycięstwo w jej życiu, ale zdecydowanie wystarczyło, żeby zaimponować nam.
Z zeznań świadków wynika, że dotarliśmy do namiotów o 2-3 nad ranem. Rano znaleźliśmy też w naszym namiocie plastikową flaszkę z czymś mocnoprocentowym. Skąd się tam wzięła? To pozostanie zagadką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz