wtorek, 18 lipca 2017

Dzień 16 - dalej powrót i podsumowanie

Podsumowanie

Jako że ostatni dzień to tylko powrót i nic nawet nudnego się nie działo to wrzucimy tutaj podsumowanie naszych noclegów, tzn gdzie dokładnie spaliśmy i w jakiej formie.

Zebrana statystyka wskazuje, że 9 razy spaliśmy na karimatkach a 6 razy w namiotach.

Dzięki za super wyprawę Gosia, Karolina, Kinga, Marta, Patrycja, Grzesiek, Michał, Piotrek, Radek!

niejednoimienny autor bloga

Nocleg 1:

Koło trasy biegowej.


Zobacz na mapie: 47.833513, 12.667858


Nocleg 2:

Koło gospodarstwa mleczarskiego.


To gdzieś tutaj: 45.439561, 10.585213


Nocleg 3:

Nocleg na randomowym polu


Pole tutaj: 45.735386, 8.627846


Nocleg 4:

Betonowy cypel.


Takie coś: 44.252085, 9.432893


Nocleg 5:

Ustronna polanka.


Nocleg na polu zawsze spoko: 43.385783, 11.094582


Nocleg 6:

Na plaży miejskiej w Pompejach


Pozor na wulkan, śpij tu: 40.752968, 14.442473


Nocleg 7:

Nocleg przy super barze



Lekcje włoskiego tutaj gratis: 39.866800, 15.790527


Nocleg 8:

Pierwszy nocleg na Sycylii


Tutaj rozpalaj grilla: 38.218071, 15.354794


Nocleg 9:

Najlepszy nocleg na Scala del Turki


Nie ma to jak spać na schodach: 37.289969, 13.472467


Nocleg 10:

Schody spoko ale wulkan też jako tako.


Można kimać, nie jebnie: 37.698765, 15.003549


Nocleg 11:

Jedyna miejscówka na odcinku 50km.


Jak nie wiesz gdzie zajechać to zajedź tutaj: 38.262980, 15.760767


Nocleg 12:

Średnie miejsce na super grilla.


Jak nie wchodzić na skały to tylko tutaj: 41.666068, 16.001846


Nocleg 13 i 14:

Punkt wypadowy do Mirabilandi. Jedyne miejsce gdzie spaliśmy dwa razy.


Bagno del Passatore. Pana. Bagno! Tutaj: 44.388887, 12.318204


Nocleg 15

Austria zdobyta!


Tu policja cię nie znajdzie: 46.539968, 14.096437

Dzień 15 - Powrót i podbój Austrii

Rano

Rano obudziliśmy się na naszej wypróbowanej plaży. Tym razem ustawiliśmy się tak, aby nawiewający piasek nas nie przysypywał, co poskutkowało. Wiatr stwierdził, że nie będzie wiał tej nocy bo i po co, skoro i tak nas nie przysypie.

  

Wyjątkowo zmęczeni winem, które piliśmy przez noc i tańcami na piasku, byliśmy gotowi na długie godziny siedzenia w Skurwellu jadącym do Polski.

To strasznie ciekawe

Do pokonania mieliśmy prawie 1300 lometrów, więc postanowiliśmy podzielić ten odcinek na dwie części i zrobić sobie nocleg gdzieś w zielonej Austrii. Było to dla nas wyzwanie, ponieważ ostatnim razem gdy tam się rozbijaliśmy przegoniła nas policja.

Malownicza miejscówka

Tym razem znaleźliśmy bardzo malowniczą krainę wokół rezerwuaru Ferlacher, dookoła którego roiło się od obiecujących miejsc do spania.




Jeszcze przed zmrokiem udało się nam znaleźć dogodne miejsce i przepakować ostatecznie bagażnik, tak aby rano nie trzeba było tego znów robić, w międzyczasie napoczynając zapasy włoskiego wina. Gdy już wszystko było spakowane, zjedliśmy zwyczajną tripową kolację, wykańczając ostatnie zupki, które jakimś cudem się uchowały przez całe 2 tygodnie. Nawet Karolina złamała swoją bezglutenową dietę i dała się ponieść zupkowemu szaleństwu.




To co lubimy najbardziej

Pod osłoną nocy nazbieraliśmy trochę drewna i rozpaliliśmy tzn. rozkrzesaliśmy krzesiwem ognisko w przygotowanym dla turystów miejscu. W Austrii było zdecydowanie chłodniej niż we Włoszech, dzięki czemu mogliśmy naprawdę docenić ciepło trzaskającego ognia. Wspominaliśmy najlepsze momenty tripa, zastanawialiśmy się czy uda się nam to powtórzyć za rok a Radas i Piotras szukali wsparcia przy pięciolitrowym winie bianco-grzyb (które ostatecznie musieli wylać).



Gdy ognisko zaczęło przygasać rozbiliśmy namioty w specjalnie do tego przygotowanych krzakach (przynajmniej w naszym mniemaniu były idealne) i poszliśmy spać. Rano czekała na nas reszta powrotu do domu.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Dzień 14 - Mirabilandia

Budzimy się po bardzo krótkim śnie w burzy piaskowej. Kładąc się spać byliśmy tak zmęczeni, że było nam właściwie wszystko jedno, gdzie śpimy. W nocy okazało się, że wiejący od morza wiatr poderwał cały piasek z plaży i ciskał nim w nas jak igiełkami. Pozawijani szczelnie w śpiwory poukładaliśmy się plecami do wiatru, mimo to rano okazało się, że drobinki piasku mamy wszędzie.





Ostatnią dobę spędziliśmy kręcąc się w kółko – Rimini, San Marino i planowana przez nas Mirabilandia są blisko siebie i nie było sensu odjeżdżać nigdzie dalej. Do Mirabilandii też nie chcieliśmy jechać od razu, bo całodzienne bilety kosztują 35 euro a wieczorne (od 17 do 22) 15 euro. Mieliśmy więc jakieś 6 godzin do przeczekania na plaży.



Gdzie by tu się schować?

W innych okolicznościach ucieszylibyśmy się bardzo z wolnej połowy dnia spędzonej nad morzem. Mieliśmy jednak pecha, gdyż na ten poranek zapowiadali deszcz i wiatr. Nie wiedząc co ze sobą zrobić znaleźliśmy niedaleko restaurację, w której na spokojnie siedliśmy sobie z kawką i krosantami. Ciężko wyobrazić sobie nasze szczęście, kiedy odkryliśmy, że miejsce to ma zamykany prysznic na euraski.

Siedzieliśmy więc leniwie przy stoliku, na zmianę chodząc pod prysznic i pozbywając się piasku z bardzo dziwnych miejsc (np. z uszu). Ci, którzy akurat się nie myli, siedzieli przy stolikach, obserwując zawieję za oknem i grając w karty i planszówki. Tak mijały kolejne godziny.

Na spokojnie spakowaliśmy też busa i siebie i koło 14tej ruszyliśmy na wyprawę do Lidla i już w kierunku naszej głównej atrakcji, na myśl o której ekscytowaliśmy się już od rana.

Kasa topnieje

W tym roku dziwnie szybko kruszył nam się wspólny budżet. Zwykle zrzuta po 500zł wystarczyła na pokrycie wspólnych zakupów i tankowania. Tym razem złożyliśmy się po 600zł z nadzieją na to, że ze wspólnego konta kupimy wejściówki na Mirabilandię. Im bliżej jednak było końca tripa, tym boleśniej okazywało się, że nasz wspólny portfel (czyli tak naprawdę portfel Karoliny) słabo znosi horrendalne opłaty za autostrady,  5 euro na parkingu w każdym zwiedzanym miasteczku, jedno z najdroższych paliw w Europie i inne wydatki, jak prom czy bezsensowna naprawa wentyla. Obliczyliśmy, że bilety na Mirabilandię każdy musi kupić z własnego budżetu, który też nie był do tego przygotowany. Zdecydowaliśmy się więc na wieczorny bilet, który kosztował 20 euro mniej a okazał się strzałem w dziesiątkę.

Mirabilandia

Zjedliśmy jakieś małe przekąski (bojąc się o nasze żołądki na roller coasterach), zaparkowaliśmy Skurwella i podekscytowani ruszyliśmy w stronę głównego wejścia.



Mirabilandia to największy włoski park rozrywki, zajmujący około 30 hektarów i 10ha powierzchni wodnych. Podzielony jest na różne strefy – tematycznie i w zależności od „zaawansowania” atrakcji. My już od rana oglądaliśmy filmiki na youtube pokazujące największe rollercoastery w parku – iSpeed i Katun. Obie kolejki osiągają 140km/h, ogromne przeciążenia i robią po drodze mnóstwo obrotów w różnych osiach. Nasza grupa była jednak bardzo zróżnicowana pod względem lęków wysokości, zaczęliśmy więc od mniejszej kolejki, która po wjechaniu na górę okazała się nie taka mała. I zmoczyła nam ciuchy. Później poszliśmy już na największe kolejki, a z czasem podzieliliśmy na dwie grupy – jedni lubili być podrzucani, spadani, obracani i telepani, inni mniej.






Po drodze zahaczaliśmy o spływ pontonowy, bitwę na pistolety wodne (które okazały się wielkimi armatami i zmoczyły nasz doszczętnie) i inne mniej lub bardziej hardkorowe atrakcje. A główne dwie ogromne kolejki spodobały się niektórym z nas tak bardzo, że rekordziści pojechali nimi nawet 4 razy!!!



Niezależnie od atrakcji trzeba przyznać, że było to 5 godzin czystej zabawy. Nie mamy dobrych zdjęć, gdyż obsługa kazała Radasowi ściągnąć GoPro, jednak szczerze polecamy wygooglowanie sobie kilku obrazków. Wyszliśmy z parku po 22giej uśmiani, ze zdartymi gardłami i koszmarnie zmęczeni od ciągłych emocji. Mieliśmy jednak szczęście – postanowiliśmy po raz pierwszy w historii tripa zanocować drugi raz w tym samym miejscu. Pojechaliśmy więc na naszą wietrzną plażę, 15 kilometrów dalej.

„Nasza” plaża

Doceniliśmy komfort posiadania znalezionego już wcześniej bezpiecznego noclegu, z kawą, wifi i prysznicami. Chcąc odreagować ciągłe wyrzuty adrenaliny odpaliliśmy nasze Vino Bianco. Po drodze poznaliśmy dwie Hiszpanki z psem, które miały podobny pomysł na podróżowanie jak my, z tym, że w kilkukrotnie droższym wypasionym busie przerobionym tak, że można było w nim wygodnie spać. Porozmawialiśmy chwilę – my po angielsku, one po hiszpańsku, ale chyba nie miały ochoty na nasze wino, bo dość szybko zabrały pieseła, campera i przeparkowały się kilkadziesiąt metrów dalej. My byliśmy zmęczeni, więc impreza nie trwała bardzo długo. Układając się wygodnie w najdrobniejszym piasku świata zasnęliśmy. Następnego dnia czekał nas pierwszy dzień powrotu do Polski.


niedziela, 16 lipca 2017

Dzień 13 - San Marino i kryzys noclegowy

Wstajemy na spokojnie

Rano powoli zebraliśmy się ze skał, na których spaliśmy na parking położony wyżej, gdzie mieliśmy zaparkowanego busa. Skorzystaliśmy z prysznica na monety na lokalnym kempingu a na śniadanie dojedliśmy resztki z wczorajszego grillowania.




Gdy już się lekko odświeżyliśmy i zapakowaliśmy się do busa, uznaliśmy, że nasz prowizorycznie skręcony grill zakończy tutaj podróż i zostawiliśmy go koło śmietnika by czekał tam na nowego właściciela. Może nawet takiego który będzie miał klucz, żeby dokręcić mu śrubki, by nie wyglądał jak awangardowe dzieło sztuki.

Rimini

Po kilku godzinach dojeżdżamy do Rimini gdzie poszliśmy na plażę i musieliśmy odwiedzić lekarza, ponieważ Radek skaleczył stopę na jakimś kamieniu. Początkowo nasz ubezpieczyciel wskazał nam jedno ospedale, ale tam odesłali nas w inne miejsce ponieważ mieli 10-cio godzinną kolejkę. Po szybkim zabiegu stoppa była jak nowa i pojechaliśmy do San Marino by na chwilę odpocząć od Włoch.

San Marino

W kraju San Marino pojechaliśmy do miasta San Marino. Zaparkowaliśmy busa i oszczędzając 2.8 euro na kolejce rozpoczęliśmy krótką wspinaczkę. Gdy tylko zaczęły się zabudowania od razu rzuciło się w oczy, jak bardzo każdy centymetr miasta jest zadbany, spójny i skrupulatnie zagospodarowany. Zachowały się tu średniowieczne domy, place i fortyfikacje. Gród otaczają mury obronne z licznymi bramami i basztami. Powyżej grodu na trzech wierzchołkach góry Titano stoją obronne zamki połączone murami.

 


Tutaj warto wspomnieć o kilku faktach o San Marino. Na początku było to jedno miasto, które powstało w XII wieku, później dołączono do niego jeszcze cztery miasteczka, a od XV wieku tereny republiki pozostają niezmienione. San Marino jest trzecim najmniejszym państwem Europy (po Watykanie i Monako). Jego granica ma długość 39 kilometrów a państwo zamieszkuje 29 tysięcy osób. Z praktycznych wskazówek można wspomnieć o tym, że paliwo jest tu średnio 10-15 centów tańsze niż w oddalonych o kilka kilometrów Włoszech.

Wyżerka

W połowie wieczornego zwiedzania udaliśmy się do przemiłej restauracji. Kuchnia sanmaryńska nie różni się zbyt wiele od włoskiej, zamówiliśmy makarony, pizze i risotta a popiliśmy to białym schłodzonym winem. Na odchodne zostaliśmy poczęstowani dwoma buteleczkami bardzo mocno schłodzonego likieru.



Po kolacji pobłądziliśmy jeszcze trochę po miasteczku, kupiliśmy pamiątki i zaczęliśmy się kierować z powrotem do Skurwella.




Noclegowy kryzys - plan A 

Spanie na plażach w Rimini jest podobno bardzo niebezpieczne, bo policja chodzi tu w nocy z latarkami i wręcza śpiącym mandaty. Zaplanowaliśmy więc, że odjedziemy od miasteczka i gdy przerzedzą się zabudowy to się gdzieś rozłożymy. Jechaliśmy wzdłuż morza ale cały czas dzieliły nas do niego szwadrony parasoli. Pojechaliśmy trochę dalej, gdzie zabudowania się przerzedziły, podjechaliśmy do plaży, ale ta była obstawiona równo ułożonymi parasolami. Powtórzyliśmy ten manewr kilka razy z tym samym efektem.

Plan B

Było już dość późno więc zdecydowaliśmy, że zmienimy taktykę i odjedziemy od miasta, znajdziemy jakieś zaciszne pole za drzewami i się tam rozłożymy. Po 20 minutach byliśmy już bardziej na wsi niż w mieście, jechaliśmy powoli po drodze między polami, rozglądając się i jednocześnie oglądając zdjęcia satelitarne w poszukiwaniu dobrego miejsca na nocleg.

Nic z tego. Teren był tu zagospodarowany do ostatniego metra kwadratowego, albo pole na widoku, albo ogrodzony teren albo dom. Postanowiliśmy ponownie zmienić taktykę, tym razem znaleźliśmy na mapie kawałek plaży, przy której nie było w ogóle domów a tylko lasy. Było to trochę daleko ale przynajmniej mieliśmy pewność, że będzie tam dobre miejsce.

Plan C

Po kolejnych 20 minutach dojechaliśmy do szutrowej drogi, na której końcu miała być idealna dzika plaża. Szutrowa droga miała jakieś 8 km długości a nie dało się jechać po niej szybciej niż 20 km/h. Może i dobrze, bo spotkaliśmy jelenia spacerującego po okolicy. Po 24 minutach telepania się tą drogą dojechaliśmy do znaku, który oznajmiał, że jest to teren jakiegoś parku a naruszanie spokoju może się skończyć karą 3 miesięcy pozbawienia wolności. Nikt z nas nie ma 3 miesięcy urlopu więc zawróciliśmy Skurwella i udaliśmy się w 16 minut powrotnej drogi (okazało się, że da się jechać 30 km/h).

Plan D

Gdy wytelepani wyjechaliśmy z bocznej drogi skierowaliśmy się na kolejne miasteczko za parkiem. Około 3 w nocy dojechaliśmy tam i w końcu znaleźliśmy szeroką i długą publiczną plażę. Wiał dość mocny piaskowy wiatr, który zwiastował zmianę pogody ale w tym momencie byliśmy gotowi spać na czymkolwiek gdzie da się wyprostować nogi.

Dzień 12 - Matera w upale

Po spędzeniu trzech dni na Sycylii nie zostało nam już wiele czasu do końca wyjazdu, a odległość do pokonania była ogromna. Dwunasty dzień spędziliśmy w większości w busie, chowając się jednocześnie przed słońcem. 



Matera

Zebraliśmy się rano do busa i ruszyliśmy w drogę. Jedyny większy przystanek zrobiliśmy w Materze - mieście uważanym za jedno z najstarszych na świecie. Nie pamiętamy już ile dokładnie stopni pokazywał termometr, jesteśmy jednak pewni, że padł nasz rekord - nawet przeskakując od cienia do cienia brakowało tchu. Zaczepił nas nawet pewien pan tubylec, który odradził nam schodzenie po schodach bo w tej temperaturze powrót pod górę może być niebezpieczny. Postanowiliśmy zrobić sobie krótki spacerek, po czym wrócić do chłodzenia się w Skurwellu.





Sama Matera znana jest z domów i grot drążonych w skałach i wąwozach. Chwilę zajęło nam znalezienie tej zabudowy, do niedawna jeszcze zamieszkałej. Typowy dom Matery zamieszkiwali ubodzy chłopi - w głównym pomieszczeniu przebywali domownicy, koń i kury a małe dzieci spały w dolnych szufladach komody. Panowała tu wilgoć, brud i choroby. W latach 50-tych włoskie władze przeniosły mieszkańców do nowej części miasta, co źle odbiło się na stanie domów. W dzisiejszych czasach mieszkania te można na 100 lat wykupić, pod warunkiem odrestaurowania ich. Wyglądające co raz lepiej unikatowe centrum miasta wpisane jest na listę UNESCO.




Długa, przyjemna podróż

Spędzając w Materze dużo mniej czasu niż planowaliśmy, ledwo żywi wróciliśmy do busa. Odpaliliśmy klimę i w końcu mogliśmy odetchnąć. Trzeba przyznać Skurwellowi - nie był idealny, ale chłodził nas bez zarzutów.

Długą podróż umililiśmy fantą na sterydach krążącą po aucie. Tak zleciała nam większość dnia.




Dzika plaża

Sprawnie i trochę przypadkowo znaleźliśmy miejsce do spania - jadąc między ogromnymi gajami oliwnymi skręciliśmy na kemping. Droga doprowadziła nas na zejście na skalistą plażę, gdzie było niewiele ludzi, za to płaskie skały idealne na spanie i opustoszały parking, na którym zrobiliśmy sałatkę i porządnego grilla. Po krótkiej kąpieli, najedzeni ułożyliśmy się na skałkach i błyskawicznie zasnęliśmy.