piątek, 7 lipca 2017

Dzień 4 - pierwsza noc przy szumie fal

Po pożywnym posiłku z maka i po porannej toalecie pokierowaliśmy się w stronę Portofino. Początkowo autostradą a potem krętymi przymorskimi dróżkami zbliżaliśmy się do najekskluzywniejszego miasteczka riwiery włoskiej. W kolejnych zatoczkach stało coraz więcej jachtów a na górskich zboczach widać było dużo pięknych wilii. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że "Portofino jest symbolem luksusu i prestiżu, bez większego trudu można tam spotkać gwiazdy filmowe z całego świata, znanych piosenkarzy, ludzi biznesu i elitę towarzyską z całej europy." Trudno było sobie wyobrazić miejsce mniej odpowiednie dla nas.

Podróż MPK

W końcu po 20 minutach mijania się z innymi samochodami na wąskiej Via Roma dojechaliśmy do naszego celu - Piazetty w Portofno, gdzie chcieliśmy zaparkować Skurwella. Niestety pan policjant powiedział, że ten parking jest dla nas za mały i musimy wrócić do poprzedniej miejscowości. Po ok 10 minutach znaleźliśmy parking na którym mogliśmy stać ale tylko do 20tej. No i dobrze, nie chcieliśmy spędzić tam zbyt wiele czasu, bo postój kosztował prawie 5euro za godzinę.  Następnie musieliśmy się przetransportować lokalnym autobusem za kolejne 5euro (w obie strony) do centrum. Droga jest tu bardzo wąska więc przy okazji mogliśmy docenić umiejętności kierowcy, który straszył nas głośnym trąbieniem przed każdym większym zakrętem, czyli właściwie co chwilę.


Uroki włoskiej riwiery

W końcu wysiedliśmy w Portofino i skierowaliśmy się w stronę morza. Przed nami wyłoniła się przepiękna zatoka nad którą stały pastelowe kamieniczki. Na otaczających wzgórzach stały przepiękne wille, wokół których z daleka mogliśmy podziwiać piękne, zielone ogrody. Przestaliśmy się dziwić "burżujskości" tego miejsca - naprawdę zapierało dech w piersiach.




Przy wybrzeżu naszą uwagę zwróciły trzy potężne jachty - w głowach planowaliśmy, który z nich kupimy, kiedy uda nam się zdobyć zdolność kredytową. Po krótkim spacerze wdrapaliśmy się na wzgórze, na którym stał malutki kościółek. Udaliśmy się w stronę zamku, z którego z daleka dochodziło głośne "despasito". Po dotarciu do celu od polskiej turystki dowiedzieliśmy się, że w środku jest wesele a wydanie 5ciu euro za wejście na taras widokowy to najgorzej wydane pieniądze w jej życiu. Obejrzeliśmy wszystko co się dało i miejscowym pekaesem wróciliśmy pod busa.




Długo wyczekiwane morze

Tego dnia postanowiliśmy nie popełnić błędu i wcześniej udaliśmy się na poszukiwanie marketu i noclegu. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy już w stronę Toskanii. Jechaliśmy piękną krętą uliczką przy morzu, aż zobaczyliśmy, że przed jednym z tuneli, przez które prowadziła droga stał korek. Ludzie stali obok samochodów - okazało się, że jest tu ruch wahadłowy z około 20minutowym cyklem. Wyszliśmy z busa i zobaczyliśmy, że na dole jest plaża i coś jakby molo (a w zasadzie sztucznie zrobiony cypelek, który łączy mini wysepkę z lądem). Uznaliśmy, że to przeznaczenie i że tutaj zostajemy. Opuściliśmy korek, tzn przeparkowalśmy się półtora metra w bok, wyciągnęliśmy akcesoria do gotowania i zeszliśmy na dół na kamienistą plaże.




Wrzuciliśmy kilka butelek wina do wody aby się chłodziły i zaczęliśmy przygotowywać paszę. Cieszyliśmy się na myśl o posiłku, który w swoim życiu nie zaznał mikrofalówki. Gotowanie na wielkich, okrągłych kamieniach było wyzwaniem, ale po około 30 minutach pyszna pasza była już gotowa. A wino było tak samo ciepłe jak wtedy, gdy je wkładaliśmy do morza.

Chwila wolnego

Zjedliśmy, wypiliśmy wino, umyliśmy patelkę, zebraliśmy kuchenkę i wróciliśmy na górę do Skurwella, stojącego obok wiecznego korku do tunelu. Przepakowaliśmy manatki tak, aby potem móc łatwo wyciągnąć rzeczy do spania i poszliśmy do przyplażowej knajpki na piwko i pierwszą pizze we Włoszech. Pomimo, że byliśmy najedzeni paszą, wzięliśmy 2 pizze na 9 osób - chodziło o samo doświadczenie. Było bardzo przyjemnie, ale mieliśmy zapas wina z supermarketu (po wcześniejszym dniu bez zakupów byliśmy wyjątkowo dobrze zaopatrzeni), więc przenieśliśmy się na plażę, gdzie słuchając fal rozbijających się o brzeg siedzieliśmy do późnego wieczoru. Radek w międzyczasie robił piękne ujęcia w świetle księżyca.



Gdy wina było nam już dość poszliśmy do busa po karimatki i śpiworki i poszliśmy na wypatrzone wcześniej molo. Wejście tam nie było takie proste. Trzeba było ściągnąć buty, przejść po kamieniach przez wodę i wdrapać się na betonowe podwyższenie.Gdy już wszyscy się wdrapali, rozłożyliśmy legowiska i błyskawicznie zasnęliśmy, ukołysani szumem morza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz