sobota, 15 lipca 2017

Dzień 11 - Wspinaczka na wulkan

Po krótkim śnie budzimy się o 6:00. Widok z namiotu nie przypomina niczego, co do tej pory widzieliśmy. Porównać go można do mieszanki krajobrazów górskich, wykopaliska, wielkiego kretowiska i widoku z powierzchni księżyca.


Chcemy wejść jak najwyżej zanim zaczną się najgorsze temperatury. Okazuje się to bardzo dobrym pomysłem, bo już na początku, o 7 rano, upał jest nieznośny.  Mimo, że ubieramy trochę cieplejsze ubrania (przekonani, że wyżej może być chłodniej) szybko okazuje się, że trzeba je ściągnąć.



Sami na szlaku

O tej porze wszystko jest jeszcze zamknięte, a nasz Skurwello jako jedyny stoi na parkingu. Zostawiamy Marcie i Michałowi (którzy decydują się zostać) pieniądze na opłatę parkingową (póki co nie ma nawet gdzie jej opłacić) i energicznie ruszamy w drogę.

Na początku mamy do pokonania 500 m. przewyższenia. Na tej wysokości znajduje się schronisko, w którym można odpocząć przed dalsza drogą. Zachęceni tą perspektywą wchodzimy na szlak. Obserwujemy kolejkę, którą za kilkadziesiąt euro można wyjechać pod schronisko. Jako, że lubimy wyzwania oraz wolimy zaoszczędzić euraski na inne przyjemności ta opcja nie wydaje się kusząca dla nikogo.



Ponowne pozdro dla Fifiego od cioci Kiji i reszty ekipy.



Słowem wstępu o Etnie

Cel naszej wycieczki obserwowaliśmy przez ostatnią dobę, gdyż jest bardzo dobrze widoczny z całej wschodniej części Sycylii. Etna ma 3329 metrów wysokości i jest najwyższym wulkanem Europy i jednym z najbardziej aktywnych wulkanów świata. Podobno z roku na rok zwiększa swoją aktywność. Ostatni spektakularny wybuch nastąpił w 2013, gdy fontanny lawy wybuchały na wysokość 600 metrów. W przeciwieństwie do Wezuwiusza tutaj widzimy gołym okiem, że ze szczytu unoszą się gęste kłęby dymu.

W ramach ciekawostek warto powiedzieć, że w ciągu ostatnich 400 lat wulkan wyrzucił z siebie około miliarda metrów sześciennych lawy. Z różnych otworów Etny wydobywa się rocznie 25 milionów ton dwutlenku węgla, co czyni ją jednym z największych źródeł zanieczyszczeń atmosfery ziemskiej. Dla równowagi wypływająca lawa sprawia, że okoliczne gleby są bardzo żyzne - od tysiącleci pobliskie stoki słyną z urodzajnych upraw pomarańczy, winogron i cytryn,

Wracając do naszej wspinaczki

Rano kolejka do schroniska jest zamknięta (pierwsze wjazdy zaczynają się o 8). Dodatkowo na szlaku oprócz nas nie ma żywego ducha. Idziemy po żużlu, czując osadzający się w gardle pył. Krajobraz jest intrygujący - goła ziemia i zastygła lawa, z rzadka pojawiającą się roślinnością, ukształtowana w przedziwne górki i nasypy. Naszą uwagę skupiają też oddalający się parking ze Skurwellem oraz pierwsze pojawiające się terenowe busy, które podjeżdżają pod schronisko, aby zabrać ludzi na Torre del Filosofo - jeden z największych kraterów pobocznych Etny (nasz pierwszy cel).

Już po półgodzinnym podejściu okazuje się, że droga przez nas zaplanowana nie dla wszystkich jest łatwa. Słońce pali niemiłosiernie, podejście jest bardzo strome, a woda kończy się szybciej, niż zaplanowaliśmy. Przystając co chwila brniemy jednak do przodu. Na szczęście im wyżej wychodzimy tym temperatura wydaje się być przyjemniejsza i nie odczuwamy tego tak mocno (co z czasem okaże się zgubne). Po półtorej godziny zmęczeni ale mega zadowoleni docieramy do schroniska. Tam regenerujemy siły i jesteśmy częstowani lokalnymi przysmakami - słodkimi likierami, miodami oraz lokalną nalewką - "Etna fire", która ma chyba z 80 procent, ale pozostawia na języku smak pomarańczy i truskawki. Porcje są mikroskopijne, więc nie przedłużając ruszamy w dalszą drogę.

Co raz wyżej

Do schroniska kolejką docierają inni turyści, którzy również decydują się pokonać dalszą część pieszo, dlatego nagle na szlaku robi się dość tłoczno. Drugie podejście okazuje się łatwiejsze do pokonania, droga jest łagodniejsza, a różnica wzniesień już nie taka duża. Co jakiś czas pojawiają się informacje o wysokości na jakiej się znajdujemy (zaczynając od 2600 m.n.p.m, kończąc na 2900 m. n.p.m.). Robimy zdjęcia przy tych dla większości z nas życiowych rekordach w wysokości, przez co droga wydaje się mijać szybciej.


Torre del Filosofo

Uśmiechnięci docieramy do celu - Torre del Filosofo i siadamy niedaleko parkingu. Ludzi jest coraz więcej - co chwilę podjeżdżają kolejne busy z wycieczkami.  Przez chwilę czujemy się jak na wycieczce nad Morskie Oko. Widzimy pierwszych ludzi w klapkach i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że my pokonaliśmy całą trasę pieszo.

Mamy apetyt na więcej - chcemy spróbować podejść pod krater główny. W teorii jest to nielegalne dla niezorganizowanych grup - trasa jest pełna otworów z unoszącym się nad nimi dymem, latających kamieni, a na szczycie stężenie siarki jest trochę niebezpieczne. Z daleka widać żółte zabarwienie szczytu. Można tam wejść tylko z przewodnikiem za około 50 euro od osoby. Na innych blogach podróżniczych wyczytaliśmy jednak, że można wejść tam ukradkiem. Rozglądamy się za innymi, którzy mieliby podobny zamiar, tak aby łatwiej było znaleźć trasę. Nie udaje nam się jednak wypatrzeć żadnej grupki więc postanawiamy jeszcze chwilę poczekać i podchodzimy pod krater Torre del Filosofo.  Ostatecznie naszych planów zdobycia głównego krateru Etny nie udaje się zrealizować. Okazuje się, że widoki nawet z tych niższych kraterów wynagradzają nam nasze rozczarowanie.





Na księżycu

Ciężko opisać otaczający nas krajobraz. Cały wulkan ma cztery główne i kilkaset pobocznych kraterów. Co chwila coś nas zaskakuje - część gleby nagle zmienia się na czerwony albo żółty kolor a z malutkich otworów w ziemi od czasu do czasu pojawia się dym. Ku naszemu zdziwieniu na trasie spotykamy wielu Polaków. Dochodzimy do wniosku, że nasi rodacy są wszędzie, gdzie jest przyroda i trzeba się wspinać. My sami krążymy tam jeszcze z pół godziny podziwiając okolicę, po czym zbieramy się w drogę powrotną.



Jak na nartach

Droga powrotna zajmuje nam dwa razy mniej czasu, niż planowaliśmy. Okazuje się, że po pokrytych drobnymi kamyczkami stokach cudownie się zbiega - gdy opanowujemy odpowiednią taktykę osiągamy niezłe prędkości i mamy z tego mnóstwo frajdy. Problemem są tylko kamienie wpadające nam do butów górskich oraz pył, który osiadł nam już chyba wszędzie.

Brudasy w Skurwellu

Pakujemy się szybko do busa, starając się nie dotykać niczego - wyglądamy jak po wyjściu z kopalni. Nastawiamy nawigację na pierwszy kemping po drodze. Tam wbijamy pomiędzy bogatych niemieckich emerytów i pytamy pani, czy możemy się umyć, pani się zgadza i informuje, że taka przyjemność jest na żeton i kosztuje 50 eurocentów. Szczęśliwi robimy szybkie rozpakowanie bagażnika w celu wyciągnięcia czystych ubrań i biegniemy się umyć. Na miejscu okazuje się, że prysznic za żeton trwa ok 3 min., wiec najbrudniejsi z nas decydują się nawet na zakup 4 żetonów. Łącznie cała nasza dziewiątka kupuje 22 żetony, co nieco przeraziło panią kempingową. Niemalże biegiem pędzimy w kierunku łazienek, tam okazje się, że jeden z 3 pryszniców nie ma pudełka na żetony (jest tylko zimna woda), a w kolejnych dwóch można używać zimnej wody za darmo!! Dzięki myciu się trochę w zimniej trochę w ciepłej wodzie zaoszczędzamy 13 żetonów czyli 6,5 euro co jeszcze tego samego dnia spożytkowaliśmy na cele integracyjne.

Wąwóz Alcantary

Na różnych forach można przeczytać, że jednym z najciekawszych miejsc w Sycylii jest wąwóz Alcantary. Niestety trudno było znaleźć jednoznaczne informacje co do ceny wstępu na jego teren. Znajduje się tam bowiem kompleks botaniczny, z którego za opłatą 10 euro można zjechać do wąwozu. Nas jednak skusiły pogłoski, że można tam zejść po schodach, które znajdują się 200 m od windy. Okazało się to prawdą i po opłaceniu 1,5 euro i pokonaniu kilku schodków znaleźliśmy się na dole wąwozu. Jest on wyrzeźbiony przez rzekę Alcantare w skałach bazaltowych. Ma 19 m głębokości. Woda rzeki jest przeźroczysta i bardzo, bardzo zimna. Można wspiąć się jej korytem w górną część, gdzie znajduje się wodospad. Jest to jednak trudne bez specjalnej odzieży, gdyż w pewnych momentach ta lodowata woda sięga aż po pas. Zauroczeni pięknymi widokami, nie mając zbyt wiele czasu szybko wdrapujemy się na górę i wyruszamy w kierunku Messyny, gdzie do 23 musimy przeprawić się promem na ląd.





Przez Lidla na prom

Chcąc zrobić jeszcze zakupy na wieczór i kolejny dzień wbijamy w nawigację najbliższego Lidla. Po dojechaniu z wielkim zdziwieniem stwierdzamy, że jest to ten sam Lidl, pod którym wczoraj zmienialiśmy oponę. Robimy szybkie zakupy i udajemy się do budki z jedzeniem, z której korzystaliśmy także wczoraj. Po zjedzeniu w miarę dobrego panino ruszamy dalej. Po ok. godzinie docieramy do portu i pakujemy się na prom. Tym razem jest więcej ludzi, wiec oczekiwanie w kolejce zajmuje nam nieco więcej czasu niż w poprzednią stronę. Niestety w jego trakcie ze schowka w drzwiach pasażera wypada i tłucze się wino za 6 euro. Wspólnie opłakujemy stratę, wąchając aromat utraconego Chianti.

Koniec dnia

Płyniemy promem na ląd, już bez większych problemów. Jest późno, więc plan na wieczór przy mocniejszym alkoholu odkładamy na inny dzień. Znajdujemy kawałek kamienistej plaży, nie do końca ustronny bo dookoła widać oświetlone domy, aczkolwiek zmęczeni bardzo intensywnym dniem nie przejmujemy się tym, rozkładamy karimatki i przy włoskim winku dzielimy się wrażeniami z kończącego się dnia. Nasz spokój zakłóca lekki pożar na zboczu kilka kilometrów od nas, jednak zanim dopijamy winko ogień znika. Wkrótce zasypiamy pełni zaciekawienia co przyniesie nam nowy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz