Kierujemy się nad jezioro Garda, położone w otoczeniu majestatycznych Dolomitów. To największe i najbardziej znane jezioro we Włoszech. Przebiega tu granica między trzema włoskimi regionami: Trydentem, Lombardią i Wenecją Julijską. Parkujemy w typowo kurortowym miasteczku i biegniemy nad wodę.
Chwile sielanki
Omijając opalającą się rodzinkę łabędzi wskakujemy do wody. Kąpiemy się, następnie otwieramy upolowane wcześniej wina i opalamy nasze blade lica (dokładnie w tej kolejności, bez obaw mamo). Pod koniec plażowania Grzesiek wrzuca Gośkę do wody, co kończy się tragicznie dla jej nakrycia głowy. Przez następnych kilka dni będziemy wspominać tę sytuację patrząc na opadające smutno na oczy pogięte rondo kapelusza.
Pierwsze burczenie w brzuchu
Po drodze nie znajdujemy jednak jedzenia - zapomnieliśmy, że we Włoszech wszystko jest pozamykane od 13 do 19, czyli wtedy, kiedy jesteśmy zazwyczaj najbardziej głodni. Naszą nadzieję na wyżerkę podsyca Grzegorz, który twierdzi, że miasto, do którego jedziemy jest mekką kucharzy i kelnerów - cytując przewodnik - "5 kilometrów dalej znajduje się bardzo ceniona szkoła hotelarska i muzeum dokumentujące powstanie i rozwój zawodu kucharza. Historia mówi, że jest to "dom" tych zawodów i to właśnie stąd od minimum 4 wieków wychodzą najbardziej cenieni w świecie kucharze i kelnarzy. Taki rodzaj pracy to ich ogromna pasja i powód do dumy dla całej rodziny".
Wchodzimy więc do miasteczka wściekle głodni. Z daleka rzuca nam się w oczy położona lekko na uboczu mała knajpka z kolorowymi obrusami. Wygląda jak jedno z tych swojskich miejsc, w którym mogą jeść lokalni mieszkańcy. Zamawiamy lasagnę, spaghetti albo risotto.
Koszmar Magdy Gessler
Pierwszym zwiastunem tragedii była kelnerka, która stwierdziła, że są tylko 2 porcje risotto i musimy zamówić coś innego. "Ale że co? To oni odgrzewają risotto?" - zastanawiamy się lekko zmieszani, ale brniemy dalej. Sytuacja powtarza sie jeszcze ze dwa razy. Zaczynamy domyślać się, że nie był to najlepszy wybór, ale jest już za późno, bo na stół zaczynają docierać pierwsze dania - żółte risotto wyglądające jak jajecznica i lekko oklapnięta lasagna. Gdy miny jedzących nie wyrażają zachwytu poznajemy powód całego zamieszania - słyszymy dochodzący z kuchni charaktetystyczne "bing!", które wydają mikrofalówki.
Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje dostajemy resztę dań. Płaczemy ze śmiechu i smutku jednocześnie. Michała lasagna jest gorąca z zewnątrz i lodowata w środku - pani słysząc skargę leci opieprzać swojego syna, że źle nastawił mikrofalówkę. Po chwili pojawia się nowa porcja - tym razem bezbłędnie odgrzana.
Słowa nie wyrażą jak bardzo bolało zderzenie naszych oczekiwań z rzeczywistością. Dojadamy, w międzyczasie odstraszamy kilku Niemców, którzy chcieli pójść za naszym przykładem, płacimy zostawiając zerowy napiwek i idziemy w miasto. Po jakichś 5ciu minutach zaczynamy zauważać prawdziwe restauracje i szczęśliwych ludzi w nich siedzących. Odwracamy się jednak w drugą stronę i idziemy oglądać zabytki.
Chociaż pod tym względem Orta San Giulio nas nie zawodzi. Miasteczko jest śliczne, nie jest tak obłożone turystami i ma przepiękny widok na bajeczną wysepkę zabudowaną kolorowymi kamieniczkami i kościołami. Spacer w tak malowniczych okolicznościach trochę koi nasz smutek.
Dalszą część wieczoru spędzamy w aucie, szukając supermarketu. Tu też życie nas nie rozpieszcza - najpierw w pola wywodzi nas nawigacja, później spóźniamy się do Lidla. Nie mając chleba ani wina jesteśmy zmuszeni szukać miejsca do spania.
Obozowisko
Koło 23:00 znajdujemy ładną odludną polankę koło lasu. Zalewamy zupki chińskie, dopijamy jedno wino na 9 osób i gramy chwilę w czółko (taka gra polegająca na nuceniu i zgadywaniu piosenek). Dość wcześnie kładziemy się spać.
O poranku znowu budzi nas słońce. W trakcie zbierania namiotów zaczynają się zlatywać jakieś dziwne szerszenio-bąki i interesować naszym obozowiskiem, więc pakowanie idzie szybko. Wypoczęci, ze świeżym zapasem nadziei ruszamy na śniadanie w kierunku cywilizacji, czyli pobliskiego McDonalda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz