Granice austriacko-włoską przekroczyliśmy na wysokości 2509 m n.p.m. Za pierwszą atrakcje obraliśmy sobie malowniczą trasę przez alpy- SSS44 BIS - Timmelsjoch Hochalpenstraße. Przejechaliśmy przez nią z zapartym tchem, podziwiając masywne, gdzieniegdzie jeszcze ośnieżone szczyty. W robieniu zdjęć przeszkadzał nam nieprzyjemny wiatr i opadająca mgła, wiec wyskakiwaliśmy tylko na szybką foteczkę i zmarznięci szybko uciekaliśmy z powrotem do busa. Na szczęście im niżej, tym pogoda stawała się coraz lepsza.
Słoneczna Italia
Przekonaliśmy się na własnej, wymarzniętej skórze, że nie bez powodu Włochy określa się mianem słonecznych. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę i wyjechaliśmy trochę z terenów górzystych przywitało nas piękne słońce i ciepełko.
Zmęczeni jazdą i śmieciowym jedzeniem zapragnęliśmy prawdziwego obiadu-paszy. Niestety napotkaliśmy kolejny problem: we Włoszech w niedziele wszystkie sklepy i stacje są zamknięte. Na szczęście po kilku godzinach udało nam się kupić burżujską kiełbasę. Kolejną godzinę zajęły poszukiwania miejsca odpowiedniego na małe biwakowanie. Po przejechaniu kilku zapchanych autostradowych parkingów znaleźliśmy kawałek trawniczka gdzie rozłożyliśmy cały majdan. Karolina przyrządziła wyśmienitą tradycyjną tripową paszę - kasza, warzywka i kiełbaska. Odpoczęliśmy, wysuszyliśmy namioty i ruszyliśmy dalej w stronę Werony.
Zmęczeni jazdą i śmieciowym jedzeniem zapragnęliśmy prawdziwego obiadu-paszy. Niestety napotkaliśmy kolejny problem: we Włoszech w niedziele wszystkie sklepy i stacje są zamknięte. Na szczęście po kilku godzinach udało nam się kupić burżujską kiełbasę. Kolejną godzinę zajęły poszukiwania miejsca odpowiedniego na małe biwakowanie. Po przejechaniu kilku zapchanych autostradowych parkingów znaleźliśmy kawałek trawniczka gdzie rozłożyliśmy cały majdan. Karolina przyrządziła wyśmienitą tradycyjną tripową paszę - kasza, warzywka i kiełbaska. Odpoczęliśmy, wysuszyliśmy namioty i ruszyliśmy dalej w stronę Werony.
Werona
Początkowo planowana na końcówkę tripa Werona stała się pierwszym Włoskim miastem jakie odwiedziliśmy. Dojechaliśmy tam samym wieczorem, więc temperatura była idealna na spacer. Do Werony przyciągnęła nas przede wszystkim romantyczna historia Romea i Julii, więc wyruszaliśmy w poszukiwania legendarnego domu. Po drodze mogliśmy zobaczyć Piazza Bra - plac, nad którym góruje jeden z symboli miasta - imponująca Arena, rzymski amfiteatr. Rozglądając się dokoła prawie niezauważenie minęliśmy nasz cel czyli dom Julii. Obiekt okazał się małą kamieniczką. Wejście na jej dziedziniec, gdzie znajduje się słynny balkon niestety było już zamknięte. W tym momencie marzenia niektórych prysły, gdyż na dziedzińcu oprócz balkonu znajduje się także pomnik Julii. Jak głosi legenda, każdy kto dotknie piersi Juli będzie miał szczęście w miłości.
Zachód słońca w Weronie (a my jeszcze nie mamy noclegu!)
Następnie pospacerowaliśmy po Piazza della Erbe, podeszliśmy pod wieżę Torre dei Lamberti - 84-metrową budowlę, z której podobno rozpościera się piękny widok na Weronę i Alpy. Na koniec wybraliśmy się zobaczyć zamek Castelvecchio. Skupiliśmy się na oglądaniu i fotografowaniu niesamowitego zachodu słońca: całość potęgował fakt, iż zamek znajdował się nad rzeką, a z murowanego mostu w zachodzącym słońcu widać było miejską Katedrę Duomo i Alpy. Szczęśliwi z powodu naszych pierwszych podbojów wróciliśmy do busa i ruszyliśmy w poszukiwaniu spania.
Jak najbliżej wody
Werona znajduje się bardzo blisko jeziora Garda, w którym mieliśmy zamiar pokąpać się następnego dnia, więc szukając noclegu pojechaliśmy w jego stronę. Szukanie noclegu po raz kolejny nie było proste. Wspominając sytuacje z pierwszego tripa na myśl przyszedł nam nocleg na plaży lub jakimś molo. Niestety wybrzeże zdecydowanie nie nadawało się nawet na spanie pod gołym niebem.
A muożna tu spać?
W pewnym momencie Grzesiek przypomniał sobie, że słyszał o grupie podróżników, która po prostu zapytała w przydrożnym hotelu o możliwość spania na ich trawniku i dostała gratis śniadanie. Na początku oprócz Grześka nikt nie palił się do zagajania w hotelowych recepcjach. Po chwili namysłu swoją chęć wyraziła także Pati, więc zajechaliśmy się rozglądać za jakimś hotelem, jednak nic nie spełniło naszych wysokich standardów.
Wyjechaliśmy z miasta i wjechaliśmy w... krzaki. Skręciliśmy w jedną z małych dróżek wiodącą w pola winorośli. Rozglądaliśmy się, eksplorowaliśmy teren, jednak nic ciekawego nie było, aż tu nagle przejeżdżając przez wąski tunel dojechaliśmy do dużego gospodarstwa rolnego. Pierwsze ukazały się nam stosy siana (czy cholera wie co to było), poczuliśmy niemiły zapach - ewidentnie wjechaliśmy komuś na podwórko. Po paru minutach znaleźliśmy się na parkingu.
I have a stupid question...
Opisane gospodarstwo okazało się miejscem, w którym robione były sery i hodowano owce i krowy. Znajdowała się tam również restauracja. Podtrzymując pomysł Grześka, postanowiliśmy się spytać czy możemy się rozbić na ich parkingu. Pati i Grzesiek poszli wiec na misję, okazało się, że w ogóle co to za głupie pytanie - pewnie, że możemy, byleby za ogrodzeniem! Tym sposobem na tę noc zamieszkaliśmy na uroczym trawniczku.
Wiedząc, że gospodarze wyrazili zgodę na nasze obozowisko mogliśmy spokojnie zająć się jedzeniem i spożywaniem zapasów alkoholowych przywiezionych z Polski. Przy tych ilościach była to raczej degustacja, jednak w sam raz na kulturalną dyskusję światopoglądową. Przy wciąż unoszącym się aromacie pobliskiej stodoły poszliśmy spać, myślami będąc już na plaży, która miała czekać nas jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz