poniedziałek, 17 lipca 2017

Dzień 14 - Mirabilandia

Budzimy się po bardzo krótkim śnie w burzy piaskowej. Kładąc się spać byliśmy tak zmęczeni, że było nam właściwie wszystko jedno, gdzie śpimy. W nocy okazało się, że wiejący od morza wiatr poderwał cały piasek z plaży i ciskał nim w nas jak igiełkami. Pozawijani szczelnie w śpiwory poukładaliśmy się plecami do wiatru, mimo to rano okazało się, że drobinki piasku mamy wszędzie.





Ostatnią dobę spędziliśmy kręcąc się w kółko – Rimini, San Marino i planowana przez nas Mirabilandia są blisko siebie i nie było sensu odjeżdżać nigdzie dalej. Do Mirabilandii też nie chcieliśmy jechać od razu, bo całodzienne bilety kosztują 35 euro a wieczorne (od 17 do 22) 15 euro. Mieliśmy więc jakieś 6 godzin do przeczekania na plaży.



Gdzie by tu się schować?

W innych okolicznościach ucieszylibyśmy się bardzo z wolnej połowy dnia spędzonej nad morzem. Mieliśmy jednak pecha, gdyż na ten poranek zapowiadali deszcz i wiatr. Nie wiedząc co ze sobą zrobić znaleźliśmy niedaleko restaurację, w której na spokojnie siedliśmy sobie z kawką i krosantami. Ciężko wyobrazić sobie nasze szczęście, kiedy odkryliśmy, że miejsce to ma zamykany prysznic na euraski.

Siedzieliśmy więc leniwie przy stoliku, na zmianę chodząc pod prysznic i pozbywając się piasku z bardzo dziwnych miejsc (np. z uszu). Ci, którzy akurat się nie myli, siedzieli przy stolikach, obserwując zawieję za oknem i grając w karty i planszówki. Tak mijały kolejne godziny.

Na spokojnie spakowaliśmy też busa i siebie i koło 14tej ruszyliśmy na wyprawę do Lidla i już w kierunku naszej głównej atrakcji, na myśl o której ekscytowaliśmy się już od rana.

Kasa topnieje

W tym roku dziwnie szybko kruszył nam się wspólny budżet. Zwykle zrzuta po 500zł wystarczyła na pokrycie wspólnych zakupów i tankowania. Tym razem złożyliśmy się po 600zł z nadzieją na to, że ze wspólnego konta kupimy wejściówki na Mirabilandię. Im bliżej jednak było końca tripa, tym boleśniej okazywało się, że nasz wspólny portfel (czyli tak naprawdę portfel Karoliny) słabo znosi horrendalne opłaty za autostrady,  5 euro na parkingu w każdym zwiedzanym miasteczku, jedno z najdroższych paliw w Europie i inne wydatki, jak prom czy bezsensowna naprawa wentyla. Obliczyliśmy, że bilety na Mirabilandię każdy musi kupić z własnego budżetu, który też nie był do tego przygotowany. Zdecydowaliśmy się więc na wieczorny bilet, który kosztował 20 euro mniej a okazał się strzałem w dziesiątkę.

Mirabilandia

Zjedliśmy jakieś małe przekąski (bojąc się o nasze żołądki na roller coasterach), zaparkowaliśmy Skurwella i podekscytowani ruszyliśmy w stronę głównego wejścia.



Mirabilandia to największy włoski park rozrywki, zajmujący około 30 hektarów i 10ha powierzchni wodnych. Podzielony jest na różne strefy – tematycznie i w zależności od „zaawansowania” atrakcji. My już od rana oglądaliśmy filmiki na youtube pokazujące największe rollercoastery w parku – iSpeed i Katun. Obie kolejki osiągają 140km/h, ogromne przeciążenia i robią po drodze mnóstwo obrotów w różnych osiach. Nasza grupa była jednak bardzo zróżnicowana pod względem lęków wysokości, zaczęliśmy więc od mniejszej kolejki, która po wjechaniu na górę okazała się nie taka mała. I zmoczyła nam ciuchy. Później poszliśmy już na największe kolejki, a z czasem podzieliliśmy na dwie grupy – jedni lubili być podrzucani, spadani, obracani i telepani, inni mniej.






Po drodze zahaczaliśmy o spływ pontonowy, bitwę na pistolety wodne (które okazały się wielkimi armatami i zmoczyły nasz doszczętnie) i inne mniej lub bardziej hardkorowe atrakcje. A główne dwie ogromne kolejki spodobały się niektórym z nas tak bardzo, że rekordziści pojechali nimi nawet 4 razy!!!



Niezależnie od atrakcji trzeba przyznać, że było to 5 godzin czystej zabawy. Nie mamy dobrych zdjęć, gdyż obsługa kazała Radasowi ściągnąć GoPro, jednak szczerze polecamy wygooglowanie sobie kilku obrazków. Wyszliśmy z parku po 22giej uśmiani, ze zdartymi gardłami i koszmarnie zmęczeni od ciągłych emocji. Mieliśmy jednak szczęście – postanowiliśmy po raz pierwszy w historii tripa zanocować drugi raz w tym samym miejscu. Pojechaliśmy więc na naszą wietrzną plażę, 15 kilometrów dalej.

„Nasza” plaża

Doceniliśmy komfort posiadania znalezionego już wcześniej bezpiecznego noclegu, z kawą, wifi i prysznicami. Chcąc odreagować ciągłe wyrzuty adrenaliny odpaliliśmy nasze Vino Bianco. Po drodze poznaliśmy dwie Hiszpanki z psem, które miały podobny pomysł na podróżowanie jak my, z tym, że w kilkukrotnie droższym wypasionym busie przerobionym tak, że można było w nim wygodnie spać. Porozmawialiśmy chwilę – my po angielsku, one po hiszpańsku, ale chyba nie miały ochoty na nasze wino, bo dość szybko zabrały pieseła, campera i przeparkowały się kilkadziesiąt metrów dalej. My byliśmy zmęczeni, więc impreza nie trwała bardzo długo. Układając się wygodnie w najdrobniejszym piasku świata zasnęliśmy. Następnego dnia czekał nas pierwszy dzień powrotu do Polski.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz