Tropea
Według Times'a plaża w Tropei jest jedną z najpiękniejszych w Europie. Jednak zanim się o tym przekonamy zwiedzamy cmentarz, z ciekawością obserwując włoskie zwyczaje pochówku zmarłych - nagrobki są ogromne, bardziej przypominają domki albo kapliczki i mieszczą zwykle całą rodzinę (ok. 10 osób). Kolejnym plusem spaceru po cmentarzu jest obecność cienia, który ciężko uświadczyć na otwartej przestrzeni.
Idziemy do centrum miasta oglądając średniowieczną zabudowę. Z góry patrzymy na plażę, chłodzeni morską bryzą. Times miał rację - widoczki są jak żywcem wzięte z pocztówek albo instagrama. Patrząc na tłumy smażących się na dole turystów postanawiamy do nich na chwilę dołączyć.
Schodzimy po schodkach w dół. Widzimy dwie pary młode - jedna jechała do głównego kościoła kabrioletem, druga - tuk-tukiem. Pocąc się i obserwując gości weselnych idących w pełnych, czarnych garniturach dochodzimy do pięknej, turkusowej wody z widokiem na wysepkę i skalisty klif. Moczymy stopy w wodzie i uciekamy do auta, dobijani upałem.
Dochodząc do parkingu zahaczamy o market, w którym wykupujemy cały zapas zimnego Peroni i kilka lokalnych pomarańczy.
Wstęp do horroru
Mieliśmy w planach przepłynąć tego dnia na Sycylię i tam posiedzieć chwilę na plaży, ruszyliśmy więc w kierunku Villi San Giovanni - miasta, z którego pływają promy na wyspę. Stanęliśmy pod supermarketem, żeby kupić mięso na grilla i trochę wina. Chodząc wesoło między klimatyzowanymi półkami sklepowymi nie przeszło nam nawet przez myśl, że utkniemy tam na następnych kilka godzin.
Zostajemy tu na zawsze
Spakowaliśmy zakupy do bagażnika standardową metodą tripową: "ej weź tu rzuć gdzieś na górę" i zatrzasnęliśmy bagażnik. Drzwi jednak stawiły opór. Spojrzeliśmy w dół, żeby zobaczyć wygięty w pół klucz do auta, który leżał w progu. Zostaliśmy uwięzieni na parkingu 1400 kilometrów w linii prostej od domu.
Pierwsza reakcja wzbudzała śmiech, ale potem stwierdziliśmy, że za kilka godzin nie będzie nam tak do śmiechu. Pół godziny później po pierwszych zabiegach za pomocą siekierki, okazało się, że kluczyk, mimo że wygląda praktycznie jak nowy nie jest nawet bliski wejścia do stacyjki.
Nie mamy na tyle zdolności literackich, żeby opisać nasze nastroje w tamtym momencie. Dość szybko jednak pokonaliśmy panikę i zaczęliśmy zastanawiać się nad dostępnymi opcjami. Najpierw spróbowaliśmy naprostować klucz sami siekierką. Efekt nie był jednak idealny - klucz dalej nie wchodził. Bojąc się go uszkodzić zaczęliśmy testować inne opcje.
Radas z Pati zaczęli chodzić po markecie, szukając kogoś znającego angielski. Dostali namiar na ślusarza, który w sobotni wieczór miał mieć czynny zakład. W międzyczasie Karolina zadzwoniła do właściciela Skurwella, który od razu poprosił do telefonu "jakiegoś chłopa", to się z nim może lepiej dogada. Po przełknięciu zniewagi okazało się, że rozmowa z "jakimś chłopem" też niewiele pomogła - wypożyczalnia nie miała żadnego planu przygotowanego na taką okazję. Właściciel doradził nam tylko, żebyśmy naprawili klucz i go nie zepsuli, bo on nie wie, czy ma drugi, i żebyśmy uważali, żeby nam go nie skopiowano bo ktoś nam wtedy ukradnie nasz środek transportu. Po dojściu do zakładu ślusarskiego okazało się, że jest zamknięty. Po kilku próbach zaczepienia tubylców dowiedzieliśmy się, że tutto zakłady są zamknięte w sobotę od 13tej i będą otwarte w poniedziałek. Próbowaliśmy jeszcze w zakładzie jubilerskim i przeszliśmy przez kilka miejsc z narzędziami.
Planowaliśmy przekoczowanie weekendu pod supermarketem i spróbowanie ponownie w poniedziałek (lub pociągiem dostać się do sąsiedniego kurortu). Radas z Michałem chcieli spróbować ostatnią opcję - spiłowanie małego fragmentu kluczyka, który najprawdopodobniej blokował wejście do stacyjki. Wydawało się to rozsądne, bo ta część kluczyka zawsze jest taka sama więc raczej nie zawiera żadnej informacji potrzebnej do odpalenia samochodu.
Zakład ślusarski Van Trip Bieda
Początkowo po kilkunastu minutach precyzyjnych zabiegów pilniczkiem do paznokci oraz siekierki do drewna kluczyk zaczął wzbudzać nasze nadzieje.Niestety przy próbach włożenia go do stacyjki nadal utykał w pewnym punkcie, a nikt nie chciał, żeby zablokował się w stacyjce bez możliwości wyciągnięcia go. Postanowiliśmy, że dla pewności popracujemy nad nim jeszcze jakiś czas, aż za pomocą naszych oczu nie będziemy w stanie ocenić, czy jest krzywy czy nie. Po kilkudziesięciu minutach stwierdziliśmy, że lepiej nie będzie i wstrzymując oddech przekręciliśmy go. Radasowi objawiła się świecąca deska rozdzielacza, później cegiełki oznajmiające ilość paliwa w baku a po dalszym przekręceniu go - odpalił od razu.
Zmieniliśmy kierowcę - Pati jako sprawca całego zamieszania była zbyt roztrzęsiona, żeby prowadzić. Nie wierząc w naszego pecha i szczęście jednocześnie uciekliśmy z tego nieszczęsnego parkingu i z kilkugodzinnym opóźnieniem ruszyliśmy na prom.
Po "oszczędzeniu" kilkuset euro na ślusarzu albo serwisie samochodowym i kilku dni na czekaniu aż serwisy będą otwarte wydaliśmy 37 euro (w obie strony) na podróż na Sycylię. Warto rozglądać się w takich sytuacjach - sąsiednia firma oferowała prawie dwa razy wyższą cenę.
Prom na Sycylię
Wjeżdżamy na prom, który robi kurs prawie specjalnie dla nas - poza nami jadą tylko jacyś Niemcy. Podróż trwa około 20 minut. Wykorzystujemy ten czas na rozprostowanie nóg i zrobienie kilku zdjęć.
Niezauważalnie dopływamy do Messiny. Jedziemy jeszcze z godzinę wzdłuż wybrzeża. Nocleg znajdujemy w niewielkiej miejscowości turystycznej. Nie jest to najpiękniejsza plaża, na jakiej do tej pory spaliśmy, ale jest już późno, jesteśmy wymęczeni dniem i znajdujemy kawałek piasku za jakimś betonem. Wcześniej jeszcze robimy grilla, żeby zużyć mięso kupione w nieszczęsnym markecie. Koło północy kładziemy się spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz