Brudni
Jedziemy krótkim odcinkiem autostrady za 1.6 euro i zatrzymujemy się na pierwszej stacji jaką napotykamy. Niestety nie ma tu tego o czym marzymy - prysznica. Za to myjemy ręce, twarze i zęby oraz uzupełniamy kalorie, które przydadzą się nam podczas wychodzenia na wulkan.
Oszczędność
Postanawiamy oszczędzić 2 euro i idziemy 3 km z buta zamiast dać się podwieźć klimatyzowanym busikiem. Z dwoma euraskami w kieszeni i strumyczkiem potu na plecach dochodzimy pod górny parking, gdzie kupujemy bilety na krawędź krateru.
Po około pół godziny marszu po pylistej ścieżce jesteśmy już przy krawędzi krateru, gdzie pan przewodnik opowiada o wulkanie.
W tym miejscu chcieliśmy pozdrowić Filipka Sąsiadka - największego fana wulkanów!
Niewypał
Całe szczęście tykająca bomba jaką jest zaczopowany od 70-ciu lat Wezuwiusz nie wybucha podczas naszego pobytu. Pan opowiada, że 8 km pod nami jest jezioro magmy, z którego do 1944 roku ciągle wydobywały się gazy a w kraterze pluskała magma. Jednak w 1944 roku nastąpiła erupcja, po której krater się zatkał. Według statystyk z ostatnich 2000 lat cykl przebudzania się Wezuwiusza to 20 lat, co oznacza, że od ostatniej aktywności wulkan powinien przebudzić się co najmniej 3 krotnie. To niepokojące ponieważ zakorkowane wulkany są bardzo groźne - nie można przewidzieć ich erupcji a jeżeli taka nastąpi będzie kilkukrotnie silniejsza.
Na krawędzi robimy zdjęcia, podziwiamy krater, oglądamy uchodzący ze skał ledwo zauważalny dym. Z wierzchołka doskonale widać Pompeje, które jak opowiada przewodnik są bezpośrednio zagrożone oraz trochę bardziej oddalony i bezpieczniejszy Neapol. Z czasem zaczynają nas gnębić jakieś dziwne wulkaniczne malutkie muszki, które po jakimś czasie wyganiają nas w drogę powrotną i będą o sobie przypominały przez następne dni dzięki swędzącym bąblom.
Brudni i głodni
Oblepieni mieszanką filtrów przeciwsłonecznych i wulkanicznego pyłu schodzimy do busa i kierujemy się prosto na jakąś plaże, gdzie będą prysznice.
Brudni i głodni po podejściu w upale dojeżdżamy do plaż. Tym razem są to ładne plaże bez śmieci ale za to z leżakami po 5-15 euro. Szukamy takiej, żeby miała prysznice, z których można korzystać bez przymusu wykupienia leżaczka i parasola, których w ogóle nie chcemy.
Naprzeciwko jednego takiego miejsca znajdujemy pusty parking z drzewami dającymi niewielkie cienie (słońce świeci prawie pod kątem prostym), ale wystarczające do rozłożenia tam stolika, krzesełek i całej reszty, którą trzeba wyciągnąć aby się do nich dokopać.
Pod koniec przyrządzania makaronu z parówkami (bo w większości supermarketów we Włoszech nie ma mięsa) przyszedł do nas właściciel parkingu i powiedział, że to parking wyłącznie dla klientów plaży. Jednak widząc, że jesteśmy w trakcie przygotowania posiłku dał nam godzinę na dokończenie.
Brudni i najedzeni
Po zjedzeniu pysznego makaronu pakujemy się do busa i jedziemy kilkaset metrów dalej, gdzieś gdzie jeszcze nas nie znają. Pytamy tam czy można za opłatą skorzystać z pryszniców ale początkowo trafiamy na jakiegoś niemiłego pana, który każe nam przeparkować auto lub wykupić parasol z dwoma leżaczkami za 15 euro. Robi się już luźniej i ludzie trochę się pozbierali do domu więc przeparkowujemy samochód na darmowe miejsce i idziemy się kąpać do morza.
Najedzeni i słoni
Bierzemy kąpiel w morzu, ale nie poprawia to za wiele naszego stanu - teraz zamiast lepić się od wulkanicznego kurzu lepimy się od słonej wody. Jedni się kąpią, drudzy idą wzdłuż plaży szukać jakiejś fajnej knajpki z prysznicami. W końcu znajdujemy i podjeżdżamy do niej samochodem.
Kupujemy małe piwka Peroni, zwodniczo tanie (1.5 euro, jak na włochy tanio, ale jak na małe piwko za ponad 6 zł to całkiem sporo) i całkiem dobre. Obok są prysznice i to takie obudowane, w których można używać szamponu. Podczas gdy jedni piją piwko lub grają w siatkę, inni się myją i zaczynają cieszyć się czystością.
Najedzeni i czyści
Zamawiamy kolejne piwerka i przegryzając je krosantami i pizzerkami po 1 euro oglądamy zachodzące słońce. Co jakiś czas gadamy o czymś z panem Włochem, który w ogóle nie mówi po angielsku. Używając słów z różnych języków dogadujemy się całkiem skutecznie. Zawsze zadowolony pan barman i właściciel jednocześnie pyta skąd jesteśmy mniej więcej w taki sposób:
- mówi coś po włosku, czego nie rozumiemy,
- pokazuje na siebie palcem i mówi coś, że "italitano"
- pokazuje palcem na nas i robi pytającą minę.
Potem udaje się nam pogadać między innymi o zepsutym radio (które przerywa), o tym że, ktoś w jego rodzinie ma żonę, która jest Polką czy też o tym jak jest mrówka po polsku i włosku.
Kończą się Peroni i zabieramy się za następne molto błeno piwo, które jeszcze zostaje w lodówce. Zainspirowani zepsutym radiem wyciągamy gitarrę i śpiewamy panu kilka polskich piosenek.
Gdy już całkiem dobrze się dogadujemy z właścicielem pytamy czy możemy spać przed jego barem na plaży. On pokazuje nam, gdzie możemy się rozłożyć z karimatkami i gdzie nie będzie nam "duro" czyli twardo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz