środa, 31 sierpnia 2016

Dzień 18 - Nareszcie w domu, podsumowanie

Ostatni dzień podróży

Budzimy się rano, odsuwając namiot widać pole i leniwie kręcący się wiatrak. Ci co się obudzili pierwsi budzą pozostałych bo nie mamy czasu na sielankowy poranek. Pijemy szybką herbatę i przegryzamy jakieś kanapki, zbieramy się bardzo sprawnie, w końcu mamy za sobą 18 dni praktyki. Wsiadamy do busa i rozpoczynamy wyścig z czasem.

Wyścig z czasem

Śpieszymy się ponieważ musimy oddać dziś Skurwella,  inaczej będziemy musieli dopłacić za jeden dzień. Przeliczamy czas dojazdu i gdzieś koło Wrocławia stwierdzamy, że nie zdążymy wjechać do Krakowa aby wysadzić tam Gośkę oraz Martynę. Trudno, dziewczyny pojadą z nami do Świebodzina a potem je odwieziemy bo i tak część nas musi na wieczór być w Krakowie. Tak też robimy, Skurwello zostaje oddany na czas ale wcześniej, robimy sobie z nim ostatnią pożegnalną fotkę (póki co w stanie zaginionym).

Podsumowanie

Trip trwał 18 dni, przez które zrobiliśmy 5783 km po lądzie i jakieś 600 km po morzu. Przejechaliśmy przez 9 państw nie licząc Polski.

Kilometraż rozkładał się tak:

  • dzień 1 : 353 km
  • dzień 2 : 253 km
  • dzień 3 : 178 km
  • dzień 4 : 460 km
  • dzień 5 : 232 km
  • dzień 6 : 467 km
  • dzień 7 : 123 km
  • dzień 8 : 133 km
  • dzień 9 : 343 km
  • dzień 10: 268 km
  • dzień 11: 100 km
  • dzień 12: 315 km
  • dzień 13: 600 km (prom)
  • dzień 14: 309 km
  • dzień 15: 475 km
  • dzień 16: 235 km
  • dzień 17: 658 km
  • dzień 18: 881 km
A na mapie wyglądało to tak:



A zza przedniej szyby tak (przyśpieszone jakieś 200 razy):




No i w końcu powstał filmik ogólny, który ukazuje częściowo jak to wyglądało z naszej perspektywy:







Dzień 17 - Powrót (s02e17)

Rano

Budzimy się z 500 koronami w kieszeni, których nie wydaliśmy na kemping na równo przystrzyżonej trawie koło pastwiska. Za drzewami słychać morze. Namioty mamy ulokowane pomiędzy dużymi kamieniami wśród wysokiej, nieskoszonej trawy. Ognisko jest już dawno zimne. W ruch idzie nasza turystyczna kuchenka a na niej grzeje się woda na herbatę. Nigdy nie starcza na 9 kubków, więc trzeba grzać dwa razy, co daje nam dużo czasu na robienie kanapek. W końcu kiedy już jesteśmy pojedzeni, rozpoczynamy pakowanie busa. Dziś czeka nas długa droga. Rozpoczynamy powrót i chcemy przejechać jak najwięcej kilometrów, aby jutro zostało dużo a nie bardzo dużo do przejechania.




Drugie śniadanie

Po drodze wstępujemy do Mc Donalds, nie dlatego, że jesteśmy głodni ale dlatego, że jesteśmy brudni. Okupując łazienkę dla zachowania pozorów kupujemy coś z oferty śniadaniowej. Grześkowi udaje się nawet uniknąć kupienia czegoś przez przypadek. Niektórzy myją się za długo i w pewnym momencie Gośka musi uciekać z łazienki dla matki z dzieckiem bo przyszła matka z dzieckiem, z dzieckiem, które ma (a raczej miało) pilną potrzebę.



Most nad Wielkim Bełtem

Jedziemy w dalszą drogę. Ostatnią atrakcją jest przejazd przez most nad Wielkim Bełtem. Tak naprawdę nazywa się on Storebæltsbroen, jednak w naszym wykonaniu brzmi to jak jakieś "strrrblblblblbren". Jest to kolejny długi most, przez który przejeżdżamy w Danii - najdłuższy most wiszący w Europie, trzeci najdłuższy na świecie. Ma prawie 17 kilometrów i zmienił 90-minutowe przeprawy promem w 10-minutową przejażdżkę. Przeprawa kosztuje też niecałe 40 euro.



Niemieckie piwo

Po kilku godzinach jazdy jesteśmy już w Niemczech. Jedziemy autostradą, która w przeciwieństwie do naszego Skurwella nie ma ograniczenia prędkości do 140 km/h. Dochodzi 20-ta i powoli zaczynamy szukać sklepu. Zaopatrujemy się w coś na kolację: czipsy, wino i piwo. Jeszcze przed dojazdem na nocleg okazuje się, że kilka piw, które kupiliśmy, a które właśnie smakujemy w busie jest zepsute. Śmierdzą jajem. Zawiedzeni niemieckim piwem jesteśmy do tego stopnia, że musimy się awaryjnie zatrzymać i wywalić je do kosza.

Achtung minen!

Takim jakże zabawnym żartem witamy pole gdzieś 1000 metrów od drogi, które jest idealne na rozstawienie namiotów. W tle mamy fabrykę i leniwie kręcące się wiatraki. Jest to nasz ostatni nocleg, więc najadamy się i przy winku wspominamy wszystkie poprzednie noclegi wymieniając się wrażeniami. Około północy puszczamy jedną z naszych sztandarowych piosenek - babola i tańczymy. Grzesiek przez chwilę boi się jeżdżących wózków widłowych (myśli, że jadą po nas) i ścisza muzykę. Jednak babol i nasze krzyki dodają mu odwagi i pozwala nam się dalej cieszyć. Tak oto kończymy ostatni nocleg i idziemy spać.




Dzień 16 - Dania (s02e16)

Smaczna pomyłka

W McDonaldzie spędzamy sporo czasu, myjąc się i jedząc coś ciepłego, w międzyczasie wrzucamy też zaległe posty na bloga. Sielankę dopełnia Grzesiek, przychodząc do stolika z dwoma podwójnymi zestawami, które pomagamy mu zjeść. Sytuacja pokazuje przydatność nauki języków, gdyż zamówił on jeden zestaw a w wyniku problemów z komunikacją dostał i zapłacił za dwa, wydając miliony monet. Dziwnym trafem poszkodowany nie wydaje się być smutny z powodu pomyłki. Reszta grupy też nie marudzi, zawsze to kilka dodatkowych frytek i dolewka picia dla wszystkich.

Most nad Sundem

Wyjeżdżamy ze Szwecji, korzystając z robiącego kolosalne wrażenie mostu nad Sunden. Jest to najdłuższy most łączący dwa państwa na świecie, ma prawie 8 kilometrów. Do jego budowy usypano sztuczną 4-kilometrową wyspę na cieśninie. Kosztował 30 miliardów koron szwedzkich i 4 miliardy koron duńskich a mimo tego, że przejazd nim kosztował nas ponad 40 euro to inwestycja obu państwom zwróci się dopiero po 35 latach.



Mniej techniczna ciekawostka - o moście nakręcono szwedzko-duński serial kryminalny, który zaczyna się tak, że przypadkowi ludzie znajdują na nim rozczłonkowane ciało, jak się później okazuje - dwa ciała, polityka i prostytutki. Wróćmy jednak do reszty naszego dnia.

Kopenhaga

Kopenhaga jest miastem wielkości Krakowa, jednak już przy wjeździe widzimy różnice między tymi miastami - przeogromny, bardzo nowoczesny hotel i sławny kampus uczelni, gdzie akademiki wyglądają lepiej, niż prości studenci z Polski są sobie w stanie w ogóle wyobrazić. Płacimy 100 koron (60 zł) za trzygodzinny postój na parkingu i szybkim tempem ruszamy w deszczowe miasto.




Idziemy przez park do Zamku Rosenborg, będącym swego czasu siedzibą rodziny królewskiej. Później trafiamy do Kościoła Marmurowego - wielkiej i pięknej protestanckiej świątyni z kopułą wzorowaną na bazylice świętego Piotra. Naprzeciwko znajduje się ośmiokątny plac Amalienborg z oficjalną rezydencją rodziny królewskiej, gdzie trafiamy na zmianę warty strażników w budzących naszą zazdrość ogromnych, puchatych czapkach. Przechodzimy przez Nowy Port Nyhav - najbardziej "pocztówkową" atrakcją Kopenhagi, z bajecznie kolorowymi kamienicami wzdłuż kanału. Port pełen jest fajnych knajpek, można tu zjeść dobrą rybę, gdzieniegdzie unosi się zapach gofrów. Na koniec idziemy do Christiansborgu - ogromnego założenia pałacowego, w którym kiedyś był zamek królewski (każdy zabytek w Kopenhadze wydaje się związany z rodziną królewską). Teraz mieści się tam duński parlament i administracja państwowa. Wracamy starówką, oglądając pamiątki i sklepy Lego (pochodzą one właśnie z Danii) i kierujemy się do auta.




Na koniec kilka luźnych ciekawostek - w Kopenhadze urodził się Hans Christian Andersen i Jels Bohr, znajduje się tu browar Carlsberga a miasto - jak zresztą cała Dania - jest pełna rowerów i mają one zawsze pierwszeństwo na drodze.



Mons Klint

Nadkładamy trochę drogi, by po miejskiej wycieczce zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Kierujemy się na Mons Klint - majestatyczne klify kredowe na wyspie Mon, najwyższe nad całym Bałtykiem, znane ze swojego śnieżnego koloru. Mijamy pastwiska z włochatymi krowami i spacerując po okolicznym parku krajobrazowym docieramy do celu. Chodzimy wzdłuż brzegu, co chwila zatrzymując się na zdjęcia i czując się przyjemnie odświeżeni spacerem.






Ognisko i gitarra

Zauroczeni piękną okolicą chcemy zatrzymać się na nocleg. Widzimy malowniczy, równo przystrzyżony trawiasty pagórek z namiotami, więc podjeżdżamy zapytać z ciekawości o cenę noclegu. Jacyś niemieccy emeryci odpowiadają nam, że nocleg dla dwóch osób z autem kosztuje 280 koron, czyli jakieś 160 zł. Wsiadamy w auto i jedziemy szukać bezpańskiej trawy.



Jak w całej Skandynawii nie jest to proste, gdyż nie ma tu prawie nic bezpańskiego czy zapomnianego. Trawa i ścierniska są tak równo przystrzyżone, że aż proszą, by na nich zasnąć, wszystko jest jednak tak zadbane (i ogrodzone sznurkiem), że aż głupio nam rozbijać obozowisko. W końcu wjeżdżamy na tereny pobliskiego parku/lasu i rozbijamy się na miejscu, które wydaje się idealne pod ognisko, świadczy o tym ognisko i namiot rozłożone przez dwie Dunki.



Jemy jakąś ciepłą paszę, rozpalamy ogień, Radas (któremu ręką sama rwie się do tańca z gitarrą) wyciąga gitarę i tak spędzamy resztę wieczoru. Wieczorem panikę (a raczej ubaw) sieją jakieś koty (które w nocy nazywamy czupakabrami) biegające po lesie i świecące w nas oczami, jednak zasypiamy bez problemu.



Dzień 15 - Szwedzkie tornado (s02e15)

Wstajemy lekko zmarznięci. Pod koniec porannego ogarniania się zaczyna kropić, z czasem przeradza się to w regularny deszcz. Gosia idzie się kąpać do podgrzewanej toalety jeszcze w słońcu, wychodzi już podczas ulewy. Zbieramy nasz dobytek i uciekamy w drogę.



Nie do końca wiemy co robić. Skandynawia pojawiła się w naszych planach w ostatniej chwili, nie zdążyliśmy przygotować się porządnie i nie wyznaczyliśmy przewodnika, który podejmuje decyzje w momencie, gdy wszyscy chcą po prostu zasnąć w busie. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowane chodzenie po parku narodowym ale w deszczu nie sprawiłoby nam to specjalnej przyjemności. Dużą część dnia spędzamy więc w aucie, powoli zbliżając się w kierunku domu. Żeby znaleźć sobie jakąkolwiek atrakcję na ten dzień potrzebujemy wifi więc kierujemy się na najbliższego McDonalda.



Szwedzka wersja Stonehange

Decydujemy się troszkę odbić od trasy i dojeżdżamy do Ales Stenar - dużego zbiorowiska kamieni, które w dawnych czasach pełniły funkcję zegara słonecznego, lub - i ta wersja nam się bardziej podoba - cmentarzyska i miejsca odprawiania rytuałów. Po drodze mijamy wielkie stado owiec, obserwując ich zwyczaje, a później podziwiamy widok z klifów. Spacerujemy też po przystani dla statków, po czym wsiadamy do busa, by jechać w kierunku noclegu.








W kierunku relaksu

Szukamy noclegu na plaży, co nie jest łatwe, gdyż w okolicach Ystad wybrzeże jest rezerwatem przyrody i zakaz napisany w regulaminie skutecznie nas odstrasza. W końcu udaje nam się znaleźć parking, na którym poza nami znajduje się kamper z niemieckimi emerytami i volkswagen z nowożeńcami. Robimy kaszę z jakąś parówą ale nie mamy szans jej dojeść bo po raz kolejny zaczyna padać. Szybko chowamy rzeczy do busa, wyciągamy tylko namioty i układamy je w taki sposób, że wszystkie przedsionki tworzą jedną wspólną przestrzeń. Siadamy sobie na karimatkach i przy wspomagających poważne rozmowy napojach spędzamy tam kilka godzin. Idziemy spać z radością stwierdzając, że deszcz chyba przeszedł i będzie pogodna noc.




Niepogodna noc

O 3 nad ranem budzi nas straszne telepanie różnych części namiotu. Wieje tak, że nasza misterna konstrukcja z przedsionków całkowicie się rozpada, wydając przy tym nieustający hałas, w tle słychać też dźwięki sztormu rozbijającego wodę o kamienie. Wszyscy na raz w półśnie majaczymy o tornadzie porywającym nasze domki, efekt potęgowany jest tym, że wichura praktycznie kładzie konstrukcję jednego z nich, przyduszając nas lekko. W pewnym momencie próbujemy nawet spać trzymając od środka ścianę namiotu, daje to jednak słabe efekty.




Wstajemy dużo wcześniej niż planowaliśmy, uciekając z tego miejsca tak szybko jak tylko się da. Robimy postój dopiero jakiś czas później w Maku, by doprowadzić się do porządku - większość z nas jest jeszcze w piżamach. Powoli wracamy do żywych.

Dzień 14 - Sztokholm (s02e14)

Która godzina?

Budzimy się, coś jest nie tak, jest wygodnie, ciepło i jesteśmy czyści. Jesteśmy na promie, lekko zaspani ale spokojnie, jest środek nocy, można spać. W pewnym momencie tego raju patrzymy na telefon, żeby zobaczyć, która godzina a tam okazuje się, że jest 9:30. O nie, trochę zaspaliśmy i zostało nam 30 min rejsu a przecież każdy chciał jeszcze raz zażyć prysznica. Ale zaraz, zaraz, wpadamy w lekką konsternację bo jeżeli telefon nie przestawił się na czas Szwedzki, to mamy jeszcze godzinę do odebrania - tą godzinę, którą oddaliśmy wjeżdżając na Ukrainę. Po chwili, okazuje się, że telefony pod pokładem nie złapały sygnału i nadal mamy czas, który panował w Finlandi. Odzyskaną godzinę poświęcamy na śniadanie i prysznic.

Duże wrażenie

Wyjeżdżamy z promu i kierujemy się do centrum Sztokholmu. Drogi tutaj są imponujące, ilość mostów i tuneli, przebieg lini kolejowej i metra wkomponowany w miasto, które tak naprawdę leży na gromadzie wysp sprawia, że o polskich miastach myśli się jak o prowizorycznie i bez planu postawionych budynkach. Jedziemy obwodnicą, która jest jeszcze stosunkowo blisko centrum i w większości biegnie pod ziemią. W końcu parkujemy, całe szczęście za darmo bo dziś sobota i dalsze podziwianie kontynuujemy na piechotę.



Sztokholm w pigułce

Zaczynamy od ratusza wybudowanego w XX wieku, wokół którego spotykamy mnóstwo Polaków. Później idziemy do kościoła Riddarholmskyran (po raz kolejny łamiąc język czytając nazwę z przewodnika). W kościele tym chowano najznamienitszych szwedzkich królów, jednak wnętrze podziwiamy z przedsionka, bo bilet wstępu kosztuje koło 20zł. Podchodzimy też pod zamek królewski i wedle tradycji robimy sobie zdjęcie ze szwedzką flagą. Odpoczywamy pod pomnikiem z widokiem na morski krajobraz, tym razem nie szukając miejscówki na jedzenie. Przydrożne budki z biednymi hot-dogami za 2 dyszki skutecznie nas odstraszają. Nie rezygnujemy jednak z pamiątek i ostatnie pół godziny przeznaczamy na nieśpieszny spacer po starówce i drobne zakupy w sklepach z souvenirami.









Skurwello strzela focha

Lekko zmęczeni wracamy do busa, planujemy dalszą część drogi i ustalamy kierunek, w którym mamy jechać. Gdy już wszystko jest ustalone Piotras odpala Skurwella, lecz ten zamiast odpalić nic nie robi. Przekręca kluczyk jeszcze raz, dalej nic. Radas siedzący obok sprawdza to przekręcając kluczyk i też nic. Przez chwilę jeszcze siedzimy w środku i czekamy aż coś się stanie, ale nic to nie daje. Zakładamy, że najprawdopodobniej padł nam akumulator. Klapa do góry i szukamy akumulatora, w międzyczasie zastanawiając się jak po angielsku nazywają się kable do ładowania. Gdy już lokalizujemy akumulator, co nie było łatwe bo był pod nogami kierowcy, idziemy we wszystkie strony pytać Szwedów czy może któryś z nich nie ma ze sobą kabli i nie chce nam pomóc w odpaleniu Skurwella. Znajdujemy jednego pomocnego szweda ale nie udaje się nam rozwiązać problemu, pan Szwed mówi, że chyba jego kable są zepsute. Z perspektywy czasu będziemy wspominać to lekko, jednak teraz zaczynamy lekko panikować wyobrażając sobie ceny naprawy auta w kraju, w którym butelka wody kosztuje 20 złotych.



Plan B

Na szczęście mamy plan awaryjny, znajomego Gośki - Daniela, który mieszka w Sztokholmie i wcześniej dawał nam wskazówki na co warto tu zwrócić uwagę przy zwiedzaniu. Musimy na niego jednak trochę poczekać, bo może do nas podjechać dopiero za godzinę. W międzyczasie idziemy na stację benzynową aby przy najtańszej kawie za 15 zł skończyć i wrzucić poprzedniego posta na bloga.

Uratowani

W końcu przyjeżdża Daniel i udaje się nam odpalić naszego kapryśnego busa. Gadamy z nim jeszcze przez jakiś czas słuchając odgłosu pracującego silnika. Opowiada nam o cenach życia tutaj, głównie jedzenie jest drogie (ale o tym jeszcze się przekonamy). Przestrzega, że w Szwecji przekroczenie prędkości o 1km/h może skończyć się stówą w plecy a o 30km/h prawkiem w plecy.



Morze z drugiej strony

Uważając by nie zgasł kierujemy Skurwella (z nami w środku) na południe aby zobaczyć otwarte morze. Generalnie ciężko tutaj zobaczyć morze po horyzont bo szwedzkie wybrzeże składa się z mnóstwa wysp i wysepek, więc rzadko da się dojechać do tej ostatniej. Z pomocą map wyznaczamy trasę do obiecująco wyglądającego punktu.



Szukając miejsca, z którego moglibyśmy spojrzeć na południe i zobaczyć Bałtyk po horyzont okazuje się, że praktycznie wszystkie te wyspieki, tereny przybrzeżne i zejścia do wody są prywatne, ogrodzone i koło każdej stoi malowniczy domek, pomost i niekiedy sauna, a jeżeli nie ma tam domu to jest pole golfowe. Każda, nawet najmniejsza wioska jest tu zadbana do ostatniego centymetra chodnika. Robi to duże wrażenie jednak sprawia, że nie wystarczy zjechać w byle jaką uliczkę żeby znaleźć bezpańskie pole.

Zatrzymujemy busa na jednej z dróżek i Piotras (kierowca) i Radek nawigator idą sprawdzić jedną odnogę, czy opłaca się tam wjeżdżać. Oczywiście okazuje się, że po 200 m lasu jest domek, z przystanią pomostkiem i oczywiście to wszystko teren prywatny. Wracamy zrezygnowani, że musimy szukać dalej. Okazuje się, że nasz Skurwello pozostawiony na środku tej drogi niespodziewanie zrobił korek. Starsza para, która przez nas nie mogła przejechać i może się spóźnić na dinner party, powiedziała nam (oczywiście perfekcyjnym angielskim), że bardzo im przykro ale niestety ciężko tutaj znaleźć dziką plażę. W końcu znajdujemy kawałek wybrzeża, na którym możemy się zatrzymać ale niestety nie ma zejścia i trawy pod namiot. Chwilę tam odpoczywamy i jedziemy dalej.





Piekło w supermarkecie

Jak zwykle po południu jadąc już na nocleg rozglądamy się za marketem, gdzie kupujemy coś do przekąszenia w busie i coś do zjedzenia pod wieczór na kolację. Byliśmy gotowi, że będzie drogo, więc wieziemy ze sobą łotewskie chleby, polskie makarony, ryże i leczo w słoikach. Faktycznie jest drogo, cena chleba to tak 12 zł w górę, czipsy minimum 10 zł, kilogram jabłek to 15  zł, podobnie jak dwulitrowy napój. Dramat zaczyna się przy piwkach. Powiedzmy, że mogę dać za piwo 13 zł, no ale tutaj jakby tego było mało to piwo ma 2.8% mocy. Najmocniejsze jakie znajdujemy to 3.5% i kupujemy kilka, dla smaku. Co ciekawe, są tu też normalne piwa, jakie znajdziemy w polskich sklepach ale w wersjach nisko alkoholowych. Największy szok przeżywamy widząc wino bezalkoholowe. Nie ma tutaj w ogóle niczego co ma więcej niż 3.5% i w strachu, że jeszcze znajdziemy wódkę bezalkoholową i wybuchną nam głowy z szoku opuszczamy sklep i jedziemy dalej.

Nie tak łatwo o nocleg

Decydujemy się spędzić noc nad jeziorem Vattern, drugim największym jeziorem w Szwecji. Nie jest jednak tak łatwo znaleźć miejsce do rozbicia namiotu bo wszystko to albo jakieś ogrodzone pole, czyjaś dacza albo kemping, gdzie za osobę zapłacimy tyle co za przenocowanie całej naszej grupy w hotelu na Ukrainie. W końcu decydujemy się zatrzymać w jednym ze specjalnie przygotowanych miejsc odpoczynku dla kierowców. Obok jest toaleta z ogrzewaniem i ciepłą wodą, stoliki i wykoszona trawka, które wraz z widokiem na jezioro pomagają nam podjąć decyzję.

Rozkładamy zawartość bagażnika i przejmujemy miejscówkę. Robimy kolację, jemy ją, potem pijemy Szwedzkie piwko, rozkładamy się na zielonej trawce i idziemy spać.


wtorek, 30 sierpnia 2016

Dzień 13 - Druga doba młynu - Helsinki - Sztokholm (s02e13)

Na szesnasty dzień naszej wyprawy mieliśmy przewidziane dwa promy. Pierwszym - z Tallina do Helsinek - płynęliśmy rano i rejs trwał jakieś 2 godziny. Drugi - wypływający po południu - miał zabrać nas z Helsinek do Sztokholmu i płynął 17 godzin.

Prom-kołysanka

Zmordowani weszliśmy na pierwszy prom i od razu zalegliśmy w barze/poczekalni na miękkich fotelach. Nie zdążyliśmy nawet wypłynąć z portu gdy prawie cała wycieczka leżała na kanapach i smacznie chrapała. Tak bardzo nas wycięło, że nawet nikt nie zrobił zdjęcia. Czasami otwieraliśmy oko, żeby zjeść jakąś własną kanapkę czy chrupka. Od czasu do czasu ktoś z nas szedł na spacer po sklepach wolnocłowych i barach, nie skusiliśmy się jednak na hotdoga za 8 euro ani drinka w promocji za 9. Było drogo, nawet pomijając fakt, że zostaliśmy wypaczeni po czasie spędzonym na Ukrainie. Pocieszający był fakt, że nie tylko my to tak widzieliśmy - wokół było mnóstwo ludzi leżących na podłogach, śpiących lub wcinających własny prowiant.


Helsinki

Zeszliśmy na ląd, powoli się budząc. Pogoda była mało optymistyczna ale chcieliśmy skorzystać z kilkugodzinnej przerwy w pływaniu i zwiedzić Helsinki. Zobaczyliśmy Kauppatori - plac targowy, na którym spotkaliśmy Polaka sprzedającego polskie kiełbasy i wedlowskie ptasie mleczko. Zrobiliśmy sobie zdjęcie pod głównym pomnikiem Helsinek przedstawiającym nagą kobietę nazwanym Haviz Amanda - jest to dzisiejszy symbol miasta, chociaż nie od razu przypadł do gustu finom, gdyż nie jest związany z fińską tradycją. W końcu uznano, że jest to symbol wynurzenia się Helsinek z morza i pomnik na stałe wszedł w krajobraz miasta. Zwiedziliśmy też Kaupungintalo - długi gmach ratusza, Yliopisto - Uniwersytet Helsiński, Senaatintori - plac senacki oraz Tuomiokirkko - katedrę luterańską, najbardziej wyrazisty gmach stolicy. Pod katedrą nasze zainteresowanie wzbudziła również gigantyczna ośmiornica, która była elementem kampanii przeciwko zaśmiecaniu morza (tak to przynajmniej zrozumieliśmy).




Wszystkie te dziwne nazwy są tu napisane specjalnie, żeby pokazać jak dziwaczny i nieintuicyjny jest język fiński, przeczytanie menu czy instrukcji na parkomacie graniczy z cudem. Na szczęście w całej Skandynawii nawet przypadkowo zaczepione starsze osoby znają angielski perfekcyjnie i można liczyć na ich pomoc.





Magda Gessler poleca - RAX!!!

Skorzystaliśmy wcześniej z chwili z wifi na promie i wpisaliśmy w google "tanie jedzenie Helsinki". Google poleciło nam bufet RAX, gdzie udaliśmy się po kilku godzinach zwiedzania. Przeżyliśmy tam wzruszające chwile, gdyż za 11 euro dostawało się talerz, kubek i można było jeść i pić do oporu. Ekscytację w niektórych wzbudziło stanowisko z pizzą, inni zaspokajali swój niedobór sałatek, zapiekanek, zup i kawy. W Raxie zabawiliśmy jakąś godzinę, wychodząc z ciążą spożywczą i uśmiechem na ustach.

Niektórzy z nas spędzili ten czas próbując lokalnej kuchni na barze rybnym. Był to również bardzo dobry pomysł, gdyż fińska kuchnia słynie z ryb, owoców morza i egzotycznie brzmiących dań w stylu pasztetu z renifera. Ludzi w mieście było mnóstwo, aż ciężko było znaleźć stolik w knajpie, ale mieliśmy tylko kilka godzin w Finlandii i każdy chciał wyciągnąć z tego jak najwięcej.




Prom-spa

Na drugi prom wjechaliśmy już bez takiego wyprzedzenia jak na pierwszy, wciąż jednak musieliśmy chwilę postać w kolejce. Podążając za instrukcjami na bilecie zaczęliśmy szukać naszych kajut. Dowiedzieliśmy się, że są one tak nisko schowane, na samym dole statku, i prowadzi do nich tylko jedna klatka schodowa, którą cieżko było wogóle znaleźć. Nie dziwiliśmy się temu specjalnie, gdyż oczywiście kupiliśmy najtańsze kajuty jakie były możliwe i to tylko dlatego, że takie były wymogi.




Po chwili naszym oczom ukazały się trzy pokoje, czyste, eleganckie (jak na nasze standardy), z pachnącą pościelą i - co wzbudziło największą radość - własnymi łazienkami. Spędziliśmy pierwsze dwie godziny rejsu na spaniu i nieśpiesznym staniu pod prysznicem z gorącą wodą, powoli doprowadzając się do ładu.

Prom-miasto

Promy takiej wielkości wyglądają jak niewielkie miasta. Ze strefy dla plebsu znajdującej się na samym dole (nawet pod parkingiem dla aut) jedzie się kilka pięter wyżej, gdzie znajduje się mnóstwo miejsc, w których można spędzić 17 godzin rejsu. Przez środek idzie szeroka promenada, z której można rozejść się na sklepy wolnocłowe, restauracje, bary, kluby muzyczne i kasyno. Nad nią są okienka apartamentów wyższej klasy. Cała przestrzeń pełna jest ludzi różnych narodowości, od złotowłosych skandynawów, młodych estończyków i litwinów po azjatki po 50tce i niemieckich emerytów.




Prom-imprezownia

Po dwóch godzinach relaksu w kajutach spotykamy się w jednej z nich na małego beforka. Po chwili decydujemy się wyjść "na miasto" i już po drodze widzimy, jak bardzo imprezowy jest to prom. Najpierw spotykamy naszych sąsiadów z pokoju obok - młodych rozwesolonych już estończyków bez koszulek, których częstujemy ukraińskimi specjałami. Idąc w kierunku windy mijamy też młodego blondyna w garniaku z mocno szklanymi oczami, a wchodząc do środka mało nie wdeptujemy w jego wymiociny. Bez zastanowienia wybieramy spacer schodami.

Najpierw wychodzimy na zewnątrz popodziwiać zachód słońca nad bezkresnym morzem. Monumentalność statku i dzikość wody robią ogromne wrażenie. Stoimy chwilę delektując się widokiem, wiatr rozwiewa nam włosy i brody.



Wesele w kasynie

Po krótkim spacerze po statku decydujemy się pójść na jakąś imprezę. Jest już późny wieczór, decydujemy się uderzyć na kulturalny dancing w kasynie. Pośród maszyn i stolików do różnych gier znajdujemy parkiet i elegancki zespół grający muzykę. Goście są ubrani w suknie i garnitury, na parkiecie widzimy jakąś parę młodą, wokalistka wygląda jak diva operowa a towarzyszący jej muzyk przypomina Ronaldo. My wbijamy na parkiet w trampkach popijając na zmianę z dużej butelki "Fanty". Nie czujemy się jednak nie na miejsu bo znowu robimy za element rozkręcający imprezę. W pewnym momencie robimy nawet wężyka, którego zaskakująco podłąpuje reszta wypasionego parkietu i ku radości szanownego towarzystwa chodzimy w koło jak nienormalni. Gdy impreza jest już wystarczająco rozkręcona opuszczamy kasyno i idziemy do normalnego klubu. Tam najpierw robimy chórki do karaoke a później znowu od zera rozkręcamy młyn.



Tańczymy do nocy, co z biegiem czasu robi się co raz trudniejsze, bo grunt nam się buja pod nogami. I nie jest to metafora naszego stanu - zaczął się niewielki sztorm i morze zarzuca nami na wszystkie strony. W końcu docieramy do kabin i korzystając z dostępnych luksusów bierzemy kolejny prysznic i idziemy spać.