Kanapki z paprykarzem trochę nam się przejadły, więc tego dnia jemy sałatkę z kuskusa w wydaniu Grześka. Ładujemy wszystko do Skurwella i ruszamy zwiedzać bagno. Po drodze zahaczamy o stację benzynową, na której obsługujący pan mówi po polsku. Takie małe polskie akcenty spotykają nas w krajach nadbałtyckich dość często.
Bagno!
Tak naprawdę było to wyjątkowe bagno. Po tylu dniach zwiedzania miast mieliśmy lekki niedosyt przyrody i zdecydowaliśmy się na odwiedzenie Parku Narodowego Saomaa. 20 kilometrów od Parnawy, posługując się wskazówkami z internetu, znajdujemy schowany za winklem drogowskaz i wjazd na drogę szutrową. Tam po chwili parkujemy busa na ładnym, darmowym parkingu, z elegancką toaletą. Trzeba przyznać, że mimo pustki na szlaku cała infrastruktura parku robi bardzo dobre wrażenie. Ruszamy drewnianą ścieżką w las.
Estonia słynie z rozlewisk i jezior, największe wzniesienie kraju nie przekracza 200 metrów, wszędzie jest płasko ale niesamowicie malowniczo. Park Saomaa jest jednym z kilku na terenie kraju - nam był akurat po drodze. Wybieramy jedną ze ścieżek - Ignastii (na drugą nie mieliśmy już czasu) i podziwiamy, jak las i bagno zmieniają się w krajobraz przypominający sawannę.
Miami beach
Po dwugodzinnym spacerze na łonie przyrody jedziemy do Parnawy, nazywanej Estońskim Miami. Nastawiamy się na relaks na plaży, mając nadzieję na znalezienie publicznych pryszniców, których do tej pory nigdzie nie było.
Najpierw idziemy na spacer po starówce, na której jest wiele pięknych kamieniczek - jedna z nich była podobno letnią rezydencją carycy Katarzyny. Na koniec szukamy też głównego zabytku z okresu średniowiecza - Czerwonej Wieży. Jest tak mała i niepozorna, że ledwo udaje nam się ją znaleźć. W mieście, poza całkiem ładnymi zabytkami uderzają nas pustki. Ogólnie miasto wygląda na opuszczone, gdzieniegdzie poprzeplatane grupami emerytów. Całość przypomina lekko zapomniane sanatorium.
Gdzie ta plaża?
Po ostatnich zakupach w Maximie, gdzie na polskie warunki było drogo ale stabilnie, ruszamy na poszukiwania plaży, na której moglibyśmy zjeść, umyć się i przegrupować. Najpierw trafiamy na ogromne pastwisko krów, później na parkingi za 5 euro i grupę koksów, która nie chciała przepuścić naszego busa. Na koniec, lekko wygłodniali wyjeżdżamy daleko za miasto, mijamy pola golfowe i znajdujemy opuszczony zjazd w kierunku morza. Wygląda całkiem w porządku więc rozkładamy obozowisko i szybko bierzemy się za gotowanie spaghetti.
Raj na ziemi?
Zajmujemy się gotowaniem i innymi rzeczami. W międzyczasie zauważamy, że obok nas do morza wpływa kanał, z jakąś dziwną ciemną cieczą. Rezygnujemy z kąpieli w morzu ale podekscytowani gotującym się spaghetti nie zwracamy na to uwagi. Po godzinie relaksu czujemy też nieśmiało pogdryzające nas komary, które też początkowo ignorujemy. Spokojnie jemy obiad i pijemy piwko.
Po jakichś dwóch godzinach, najedzeni, prawie umyci i przepakowani zaczynamy powolutku ładować się do busa. Słońce zaczyna zachodzić ale dla komarów nie oznacza to pory spania. Wręcz przeciwnie - przyszedł czas na ich kolację i przepuszczają na nas zmasowany atak. Biegamy w kółko, pakujemy się szybko na zmianę odganiając się i drapiąc. Zmasakrowani i cali w bąblach koło 21 ruszamy na Tallin. Po drodze zatrzymujemy się na tankowanie (auta i nas samych - skończyło się piwko). Smutni przypominamy sobie, że w Estonii po 21 piwa nie dostaniemy. Zrozpaczeni wracamy do auta i wpadamy dalej w niespokojny sen.
Densy w Tallinie
Dojeżdżamy do Tallina koło 12 w nocy. Odpalamy zapasy wiezione jeszcze z Ukrainy, które szybko nas budzą. Idziemy na starówkę, mijając mnóstwo śpiących kaczek, za to nie widząc prawie żadnych ludzi. Przewodnik opisywał Tallin jako "miasto, które nigdy nie zasypia" - to akurat ściema. Zwiedzamy trochę Dolnego Miasta, a po chwili znajdujemy klub, w którym zostajemy. A później następny. Wpadamy do lokalu, gdzie nikt się nie bawi, zaczynamy tańczyć i nagle klub nabiera nowego życia. Powtarzamy tą sytuację dwukrotnie i o 4 nad ranem w deszczu wracamy do Skurwella, w którym zostało kilkoro śpiochów. Wymęczeni jedziemy na odprawę promu Viking Line, którym mamy dopłynąć do Helsinek.
Prom miał odpłynąć o 8 rano. Na rezerwacji kazano nam być 2 godziny przed czasem więc profilaktycznie jesteśmy już 4 godziny przed odpłynięciem. Żeby było śmieszniej, odprawa zaczyna się dopiero 7:40, mamy więc za sobą kolejne godziny siedzenia i pseudo-snu w ciasnym Skurwellu. Wjeżdżamy na prom wyglądając jak żywe trupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz