W McDonaldzie spędzamy sporo czasu, myjąc się i jedząc coś ciepłego, w międzyczasie wrzucamy też zaległe posty na bloga. Sielankę dopełnia Grzesiek, przychodząc do stolika z dwoma podwójnymi zestawami, które pomagamy mu zjeść. Sytuacja pokazuje przydatność nauki języków, gdyż zamówił on jeden zestaw a w wyniku problemów z komunikacją dostał i zapłacił za dwa, wydając miliony monet. Dziwnym trafem poszkodowany nie wydaje się być smutny z powodu pomyłki. Reszta grupy też nie marudzi, zawsze to kilka dodatkowych frytek i dolewka picia dla wszystkich.
Most nad Sundem
Wyjeżdżamy ze Szwecji, korzystając z robiącego kolosalne wrażenie mostu nad Sunden. Jest to najdłuższy most łączący dwa państwa na świecie, ma prawie 8 kilometrów. Do jego budowy usypano sztuczną 4-kilometrową wyspę na cieśninie. Kosztował 30 miliardów koron szwedzkich i 4 miliardy koron duńskich a mimo tego, że przejazd nim kosztował nas ponad 40 euro to inwestycja obu państwom zwróci się dopiero po 35 latach.
Mniej techniczna ciekawostka - o moście nakręcono szwedzko-duński serial kryminalny, który zaczyna się tak, że przypadkowi ludzie znajdują na nim rozczłonkowane ciało, jak się później okazuje - dwa ciała, polityka i prostytutki. Wróćmy jednak do reszty naszego dnia.
Kopenhaga
Kopenhaga jest miastem wielkości Krakowa, jednak już przy wjeździe widzimy różnice między tymi miastami - przeogromny, bardzo nowoczesny hotel i sławny kampus uczelni, gdzie akademiki wyglądają lepiej, niż prości studenci z Polski są sobie w stanie w ogóle wyobrazić. Płacimy 100 koron (60 zł) za trzygodzinny postój na parkingu i szybkim tempem ruszamy w deszczowe miasto.
Idziemy przez park do Zamku Rosenborg, będącym swego czasu siedzibą rodziny królewskiej. Później trafiamy do Kościoła Marmurowego - wielkiej i pięknej protestanckiej świątyni z kopułą wzorowaną na bazylice świętego Piotra. Naprzeciwko znajduje się ośmiokątny plac Amalienborg z oficjalną rezydencją rodziny królewskiej, gdzie trafiamy na zmianę warty strażników w budzących naszą zazdrość ogromnych, puchatych czapkach. Przechodzimy przez Nowy Port Nyhav - najbardziej "pocztówkową" atrakcją Kopenhagi, z bajecznie kolorowymi kamienicami wzdłuż kanału. Port pełen jest fajnych knajpek, można tu zjeść dobrą rybę, gdzieniegdzie unosi się zapach gofrów. Na koniec idziemy do Christiansborgu - ogromnego założenia pałacowego, w którym kiedyś był zamek królewski (każdy zabytek w Kopenhadze wydaje się związany z rodziną królewską). Teraz mieści się tam duński parlament i administracja państwowa. Wracamy starówką, oglądając pamiątki i sklepy Lego (pochodzą one właśnie z Danii) i kierujemy się do auta.
Na koniec kilka luźnych ciekawostek - w Kopenhadze urodził się Hans Christian Andersen i Jels Bohr, znajduje się tu browar Carlsberga a miasto - jak zresztą cała Dania - jest pełna rowerów i mają one zawsze pierwszeństwo na drodze.
Mons Klint
Nadkładamy trochę drogi, by po miejskiej wycieczce zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Kierujemy się na Mons Klint - majestatyczne klify kredowe na wyspie Mon, najwyższe nad całym Bałtykiem, znane ze swojego śnieżnego koloru. Mijamy pastwiska z włochatymi krowami i spacerując po okolicznym parku krajobrazowym docieramy do celu. Chodzimy wzdłuż brzegu, co chwila zatrzymując się na zdjęcia i czując się przyjemnie odświeżeni spacerem.
Ognisko i gitarra
Zauroczeni piękną okolicą chcemy zatrzymać się na nocleg. Widzimy malowniczy, równo przystrzyżony trawiasty pagórek z namiotami, więc podjeżdżamy zapytać z ciekawości o cenę noclegu. Jacyś niemieccy emeryci odpowiadają nam, że nocleg dla dwóch osób z autem kosztuje 280 koron, czyli jakieś 160 zł. Wsiadamy w auto i jedziemy szukać bezpańskiej trawy.
Jak w całej Skandynawii nie jest to proste, gdyż nie ma tu prawie nic bezpańskiego czy zapomnianego. Trawa i ścierniska są tak równo przystrzyżone, że aż proszą, by na nich zasnąć, wszystko jest jednak tak zadbane (i ogrodzone sznurkiem), że aż głupio nam rozbijać obozowisko. W końcu wjeżdżamy na tereny pobliskiego parku/lasu i rozbijamy się na miejscu, które wydaje się idealne pod ognisko, świadczy o tym ognisko i namiot rozłożone przez dwie Dunki.
Jemy jakąś ciepłą paszę, rozpalamy ogień, Radas (któremu ręką sama rwie się do tańca z gitarrą) wyciąga gitarę i tak spędzamy resztę wieczoru. Wieczorem panikę (a raczej ubaw) sieją jakieś koty (które w nocy nazywamy czupakabrami) biegające po lesie i świecące w nas oczami, jednak zasypiamy bez problemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz