Która godzina?
Budzimy się, coś jest nie tak, jest wygodnie, ciepło i jesteśmy czyści. Jesteśmy na promie, lekko zaspani ale spokojnie, jest środek nocy, można spać. W pewnym momencie tego raju patrzymy na telefon, żeby zobaczyć, która godzina a tam okazuje się, że jest 9:30. O nie, trochę zaspaliśmy i zostało nam 30 min rejsu a przecież każdy chciał jeszcze raz zażyć prysznica. Ale zaraz, zaraz, wpadamy w lekką konsternację bo jeżeli telefon nie przestawił się na czas Szwedzki, to mamy jeszcze godzinę do odebrania - tą godzinę, którą oddaliśmy wjeżdżając na Ukrainę. Po chwili, okazuje się, że telefony pod pokładem nie złapały sygnału i nadal mamy czas, który panował w Finlandi. Odzyskaną godzinę poświęcamy na śniadanie i prysznic.
Duże wrażenie
Wyjeżdżamy z promu i kierujemy się do centrum Sztokholmu. Drogi tutaj są imponujące, ilość mostów i tuneli, przebieg lini kolejowej i metra wkomponowany w miasto, które tak naprawdę leży na gromadzie wysp sprawia, że o polskich miastach myśli się jak o prowizorycznie i bez planu postawionych budynkach. Jedziemy obwodnicą, która jest jeszcze stosunkowo blisko centrum i w większości biegnie pod ziemią. W końcu parkujemy, całe szczęście za darmo bo dziś sobota i dalsze podziwianie kontynuujemy na piechotę.
Sztokholm w pigułce
Zaczynamy od ratusza wybudowanego w XX wieku, wokół którego spotykamy mnóstwo Polaków. Później idziemy do kościoła Riddarholmskyran (po raz kolejny łamiąc język czytając nazwę z przewodnika). W kościele tym chowano najznamienitszych szwedzkich królów, jednak wnętrze podziwiamy z przedsionka, bo bilet wstępu kosztuje koło 20zł. Podchodzimy też pod zamek królewski i wedle tradycji robimy sobie zdjęcie ze szwedzką flagą. Odpoczywamy pod pomnikiem z widokiem na morski krajobraz, tym razem nie szukając miejscówki na jedzenie. Przydrożne budki z biednymi hot-dogami za 2 dyszki skutecznie nas odstraszają. Nie rezygnujemy jednak z pamiątek i ostatnie pół godziny przeznaczamy na nieśpieszny spacer po starówce i drobne zakupy w sklepach z souvenirami.
Skurwello strzela focha
Lekko zmęczeni wracamy do busa, planujemy dalszą część drogi i ustalamy kierunek, w którym mamy jechać. Gdy już wszystko jest ustalone Piotras odpala Skurwella, lecz ten zamiast odpalić nic nie robi. Przekręca kluczyk jeszcze raz, dalej nic. Radas siedzący obok sprawdza to przekręcając kluczyk i też nic. Przez chwilę jeszcze siedzimy w środku i czekamy aż coś się stanie, ale nic to nie daje. Zakładamy, że najprawdopodobniej padł nam akumulator. Klapa do góry i szukamy akumulatora, w międzyczasie zastanawiając się jak po angielsku nazywają się kable do ładowania. Gdy już lokalizujemy akumulator, co nie było łatwe bo był pod nogami kierowcy, idziemy we wszystkie strony pytać Szwedów czy może któryś z nich nie ma ze sobą kabli i nie chce nam pomóc w odpaleniu Skurwella. Znajdujemy jednego pomocnego szweda ale nie udaje się nam rozwiązać problemu, pan Szwed mówi, że chyba jego kable są zepsute. Z perspektywy czasu będziemy wspominać to lekko, jednak teraz zaczynamy lekko panikować wyobrażając sobie ceny naprawy auta w kraju, w którym butelka wody kosztuje 20 złotych.
Plan B
Na szczęście mamy plan awaryjny, znajomego Gośki - Daniela, który mieszka w Sztokholmie i wcześniej dawał nam wskazówki na co warto tu zwrócić uwagę przy zwiedzaniu. Musimy na niego jednak trochę poczekać, bo może do nas podjechać dopiero za godzinę. W międzyczasie idziemy na stację benzynową aby przy najtańszej kawie za 15 zł skończyć i wrzucić poprzedniego posta na bloga.
Uratowani
W końcu przyjeżdża Daniel i udaje się nam odpalić naszego kapryśnego busa. Gadamy z nim jeszcze przez jakiś czas słuchając odgłosu pracującego silnika. Opowiada nam o cenach życia tutaj, głównie jedzenie jest drogie (ale o tym jeszcze się przekonamy). Przestrzega, że w Szwecji przekroczenie prędkości o 1km/h może skończyć się stówą w plecy a o 30km/h prawkiem w plecy.
Morze z drugiej strony
Uważając by nie zgasł kierujemy Skurwella (z nami w środku) na południe aby zobaczyć otwarte morze. Generalnie ciężko tutaj zobaczyć morze po horyzont bo szwedzkie wybrzeże składa się z mnóstwa wysp i wysepek, więc rzadko da się dojechać do tej ostatniej. Z pomocą map wyznaczamy trasę do obiecująco wyglądającego punktu.
Szukając miejsca, z którego moglibyśmy spojrzeć na południe i zobaczyć Bałtyk po horyzont okazuje się, że praktycznie wszystkie te wyspieki, tereny przybrzeżne i zejścia do wody są prywatne, ogrodzone i koło każdej stoi malowniczy domek, pomost i niekiedy sauna, a jeżeli nie ma tam domu to jest pole golfowe. Każda, nawet najmniejsza wioska jest tu zadbana do ostatniego centymetra chodnika. Robi to duże wrażenie jednak sprawia, że nie wystarczy zjechać w byle jaką uliczkę żeby znaleźć bezpańskie pole.
Zatrzymujemy busa na jednej z dróżek i Piotras (kierowca) i Radek nawigator idą sprawdzić jedną odnogę, czy opłaca się tam wjeżdżać. Oczywiście okazuje się, że po 200 m lasu jest domek, z przystanią pomostkiem i oczywiście to wszystko teren prywatny. Wracamy zrezygnowani, że musimy szukać dalej. Okazuje się, że nasz Skurwello pozostawiony na środku tej drogi niespodziewanie zrobił korek. Starsza para, która przez nas nie mogła przejechać i może się spóźnić na dinner party, powiedziała nam (oczywiście perfekcyjnym angielskim), że bardzo im przykro ale niestety ciężko tutaj znaleźć dziką plażę. W końcu znajdujemy kawałek wybrzeża, na którym możemy się zatrzymać ale niestety nie ma zejścia i trawy pod namiot. Chwilę tam odpoczywamy i jedziemy dalej.
Piekło w supermarkecie
Jak zwykle po południu jadąc już na nocleg rozglądamy się za marketem, gdzie kupujemy coś do przekąszenia w busie i coś do zjedzenia pod wieczór na kolację. Byliśmy gotowi, że będzie drogo, więc wieziemy ze sobą łotewskie chleby, polskie makarony, ryże i leczo w słoikach. Faktycznie jest drogo, cena chleba to tak 12 zł w górę, czipsy minimum 10 zł, kilogram jabłek to 15 zł, podobnie jak dwulitrowy napój. Dramat zaczyna się przy piwkach. Powiedzmy, że mogę dać za piwo 13 zł, no ale tutaj jakby tego było mało to piwo ma 2.8% mocy. Najmocniejsze jakie znajdujemy to 3.5% i kupujemy kilka, dla smaku. Co ciekawe, są tu też normalne piwa, jakie znajdziemy w polskich sklepach ale w wersjach nisko alkoholowych. Największy szok przeżywamy widząc wino bezalkoholowe. Nie ma tutaj w ogóle niczego co ma więcej niż 3.5% i w strachu, że jeszcze znajdziemy wódkę bezalkoholową i wybuchną nam głowy z szoku opuszczamy sklep i jedziemy dalej.
Nie tak łatwo o nocleg
Decydujemy się spędzić noc nad jeziorem Vattern, drugim największym jeziorem w Szwecji. Nie jest jednak tak łatwo znaleźć miejsce do rozbicia namiotu bo wszystko to albo jakieś ogrodzone pole, czyjaś dacza albo kemping, gdzie za osobę zapłacimy tyle co za przenocowanie całej naszej grupy w hotelu na Ukrainie. W końcu decydujemy się zatrzymać w jednym ze specjalnie przygotowanych miejsc odpoczynku dla kierowców. Obok jest toaleta z ogrzewaniem i ciepłą wodą, stoliki i wykoszona trawka, które wraz z widokiem na jezioro pomagają nam podjąć decyzję.
Rozkładamy zawartość bagażnika i przejmujemy miejscówkę. Robimy kolację, jemy ją, potem pijemy Szwedzkie piwko, rozkładamy się na zielonej trawce i idziemy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz