Powrót
Wstaliśmy rano i pojechaliśmy do Polski. Czekało nas kilkanaście godzin siedzenia w Skurwellu i trzymania nogami butelek z zakupionymi winami tak, żeby się nie przewracały. Wszystko szło w miarę sprawnie, całość była urozmaicona co najwyżej postojami na stacji i granicach, gdzie kupowaliśmy winiety. Jadąc przez Austrię gdzie zrezygnowaliśmy z płatnych autostrad, które w tym kraju są wyjątkowo drogie utknęliśmy na pół godzny w korku.
Stojąc w korku postanowiliśmy zbadać jego przyczynę, tak naprawę był to pretekst do rozprostowania nóg i krótkiego spaceru. Okazało się, że na drodze wylądował śmigłowiec, i chyba spowodował stłuczkę bo obok stały dwa obite samochody, na szczęście nikomu nic się nie stało, tak przynajmniej sądzimy z uszkodzeń samochodów i tego, że nikogo tam nie opatrywali.
Przy okazji warto wspomnieć, że drogi prowadzone przez Alpy robią wrażenie, nie chodzi tu tylko o widoki ale też o to, że zbudowanie drogi która raz wiedzie 50m nad ziemią a raz pewnie z 5km przez tunel dla nas polaków oznacza 50 lat budowy i drugie tyle opóźnienia.
Hot-dog, hod-dog mniam, mniam, mniam
W pewnym momencie powrotu ożywiła nas muzyka znanego i lubianego polskiego zespołu disco-polo. Ożywiła nas na jakieś 15min a potem przez kilka godzin jechaliśmy jak zombie słuchając tego dalej. Ostatnią i chyba największą atrakcją tego dnia była długo wyczekiwana pierwsza stacja benzynowa w Polsce, na której się zatrzymaliśmy. Zjedliśmy tam na bogato po kilka hot-dogów, wypiliśmy nawet kawkę a to wszystko dzięki temu, że płaciliśmy kochanymi polskimi złociszami w naszych ludzkich polskich cenach. Musimy dodać też, że piersza stacja benzynowa w polsce była najlepszą stacją benzynową jaką mieliśy przyjemność odwiedzić przez ostatnie prawie 20dni. Były tutaj prysznice, toalety z sedesami (dziury w ziemi zamiast normalnego kibla prześladowały nas nawet w Austrii), sklep i dobre jedzenie w dobrych cenach. Na dodatek dostawało się to co się chciało zamówić a nie to co pani myślała, że chcemy.
Podsumowanie
Przejechanie około 7000 km i 0 ofiar w ludziach możemy uznać, za duży sukces zważając na to, że dużą część czasu spędzaliśmy razem zamknięci w Skurwellu. Wszystkie dzikie noclegi odbyły się bez problemów, nikt nie został porwany ani co gorsza okradziony. Jedynym zaskoczeniem było to, że nasz baniak bimbru nie zostął wypity i jego resztka wróciła do ojczyzny (pracujemy nad nią).
Samochód
Skurwello mimo kilku gorszych chwil wytrzymał dzielnie. A na następny dzień po powrocie odpłaciliśmy się mu i jako niespodzianka zabraliśmy go do Świebodzin-PrzedDomemBudzika-CarSpa gdzie został lekko odświeżony.
Opóźnienie
Ten post jest dodany z duużym opóźnieniem ponieważ początkowo planowałem wrzucić go wraz z filmikiem, który jest w trakcie montarzu, ale jako że tworzenie filmu się przeciąga (ciężko choćby zebrać wszystkie zdjęcia do kupy, samo GoPro wyprodukowało nam prawie 60GB zdjęć i filmików, które trzeba odfiltrować bo na co drugim jest mój ryj albo krzaki, przy okazji tak długiego nawiasu, który sprawia, że i tak każdy kto to czyta zapomni o czym było zdanie na zewnątrz nawiasów dodam jeszcze, że analiza pierwszych 45GB zdjęć wykazuje, że Biadolin przez całą wyprawę ani razu nie zmienił miny) to ten post zostaje dodany bez filmiku a ten jak już sobie zostanie se stworzony to się że se tu pojawi. Hej!
środa, 29 lipca 2015
wtorek, 28 lipca 2015
Dzień 18 - Wenecja
Mokry poranek
By wjechać do Wenecji przed najgorszymi tłumami chcieliśmy wstać o 6. Musieliśmy jednak przeczekać deszcz (nikt bardzo nie protestował) więc pobudkę mieliśmy półtorej godziny później. Gdy składaliśmy namioty przyszedł właściciel stacji. Piotras zastosował najlepszą taktykę i z daleka z sympatycznym wyszczerzem na twarzy krzyknął "hallo". Typek lekko zmieszany tą serdecznością przywitał się i szybko schował do środka, dzięki czemu mogliśmy się spokojnie dopakować. Ogarniania się nie było zresztą dużo, wczoraj nie było otwartego sklepu więc praktycznie nie mieliśmy już jedzenia i mogliśmy darować sobie śniadanie.
Lidl jest tani
Szybko podjechaliśmy do pobliskiego lidla i byliśmy urzeczeni - szynka parmeńska i różne sery w okolicach 2 euro, woda za 0,20 euro (w chorwacji nie było tańszej niż 2zł) a co najważniejsze - dobre, włoskie wina już za 1-2 euro. Póki co kupiliśmy coś na śniadanie i prowiant na Wenecję i obiecaliśmy sobie wrócić tu w drodze powrotnej.
Perspektywa ma znaczenie
Wenecja, jak każdy pewnie wie, usytuowana jest na wyspie. Ze względu na ograniczoną powierzchnię nie ma tam dużo miejsca na zaparkowanie aut i właściciele parkingów mogą dyktować sobie taką cenę jaka im się spodoba. Zaniepokojeni informacjami o parkingach kosztujących 25-30 euro za dobę zaczęliśmy szukać tańszych rozwiązań. Przed samym mostem, który mogliśmy przejść pieszo, znaleźliśmy jeden za 5 euro więc pojechaliśmy sprawdzić tą opcję. Okazało się, że kombinowanie nas zgubiło i parking faktycznie jest za darmo, ale przepływ na wyspę kosztuje 10 euro od osoby. Finanse mieliśmy już trochę uszczuplone więc po lekkich sporach postanowiliśmy wjechać na wyspę i poszukać miejsc tam.
Po tej przygodzie nabraliśmy już innej perspektywy i uznaliśmy parking na wyspie za 21 euro za super okazję. Obwiesiliśmy Skurwella nadgniłymi ręcznikami, by mogły sobie spokojnie doschnąć w tak pięknych okolicznościach i ruszyliśmy pieszo na miasto.
Wenecja
Kinga, która była naszym przewodnikiem po Wenecji dobrze znała miasto i zrobiła nam trasę dla zaawansowanych. Poza standardowym spacerem na Plac Św. Marka czy pod kościół Santa Maria della Salutte obejrzeliśmy też inne części miasta, równie urocze a pozbawione tłumów turystów. Przeszliśmy wszystkie 6 dzielnic, łącznie z żydowskim gettem, co w sumie zajęło nam prawie 5 godzin. Wenecja była piękna i bardzo urokliwa, co zdjęcia oddadzą lepiej niż jakiekolwiek opisy.
Najdroższe piwo we wszechświecie
Ledwo idąc zdecydowaliśmy się zrobić czas wolny i dać odpocząć nogom. Podzieliliśmy się na biedaków i bogoli - pierwsi czilowali na moście z suchym prowiantem, drudzy poszli do knajpki na pizzę i piwo. Przy płaceniu rachunku okazało się, że w tak pięknym miejscu obsługa dolicza sobie 10 euro do rachunku, dzięki czemu piwo w Wenecji stało się oficjalnie najdroższym z całego naszego tripa. Pewnie najlepiej zwiedzałoby się to miasto mając cały dzień i tysiaka w kieszeni, ale odłożyliśmy te plany na naszą świetlaną przyszłość i poszliśmy do auta.
Tam spotkał nas miły patriotyczny akcent - zobaczyliśmy innego busa obwieszonego ręcznikami - oczywiście na polskich blachach.
Lidl i pizza
W planach tego dnia mieliśmy zjedzenie prawdziwej włoskiej pizzy na obiad, ale w Wenecji dla większości z nas nie wchodziło to w rachubę. Chcieliśmy poszukać tańszej knajpki na trasie ale ważniejszy w tamtym momencie był lidl - zaopatrzyliśmy się w tanie, pyszne wina i mięsa i spokojni mogliśmy jechać dalej.
Jedzenie znaleźliśmy już po 19tej w niewielkiej knajpce w mijanym przez nas mieście. Obsługujący Włoch był bardzo miły, nie wiadomo czy było to naturalne czy spowodowane pitymi przez niego co chwila drinkami. Dał nam bardzo dobrą, pieczoną w piecu pizzę, po czym lekko rozmiękczony wsiadł do auta. My też (choć z nierozmiękczonym kierowcą) zapakowaliśmy się do vana i pojechaliśmy szukać jakiegoś spania.
Spanko
Ciężej było znaleźć wolne, bezpańskie krzaki niż np. w Rumunii. Wsie przypominały co raz bardziej te polskie - małe, z chaotycznie porozrzucanymi domkami i polnymi drogami. Co chwila, gdy wydawało nam się, że znaleźliśmy miejsce idealne, okazywało się, że zaraz za nim zaczyna się nowa wieś. Odrzuciliśmy opcję spania w plantacji winogron albo przy polach kukurydzy (zwłaszcza po obejrzeniu Smakosza) i znaleźliśmy miejsce w małym lasku z bardzo miękką trawą. Rozłożyliśmy namioty i zaskakująco szybko, bez należytego świętowania ostatniej nocy tripa, poszliśmy spać.
Powrót
Rano wstaliśmy i pojechaliśmy do domu.
By wjechać do Wenecji przed najgorszymi tłumami chcieliśmy wstać o 6. Musieliśmy jednak przeczekać deszcz (nikt bardzo nie protestował) więc pobudkę mieliśmy półtorej godziny później. Gdy składaliśmy namioty przyszedł właściciel stacji. Piotras zastosował najlepszą taktykę i z daleka z sympatycznym wyszczerzem na twarzy krzyknął "hallo". Typek lekko zmieszany tą serdecznością przywitał się i szybko schował do środka, dzięki czemu mogliśmy się spokojnie dopakować. Ogarniania się nie było zresztą dużo, wczoraj nie było otwartego sklepu więc praktycznie nie mieliśmy już jedzenia i mogliśmy darować sobie śniadanie.
Lidl jest tani
Szybko podjechaliśmy do pobliskiego lidla i byliśmy urzeczeni - szynka parmeńska i różne sery w okolicach 2 euro, woda za 0,20 euro (w chorwacji nie było tańszej niż 2zł) a co najważniejsze - dobre, włoskie wina już za 1-2 euro. Póki co kupiliśmy coś na śniadanie i prowiant na Wenecję i obiecaliśmy sobie wrócić tu w drodze powrotnej.
Perspektywa ma znaczenie
Wenecja, jak każdy pewnie wie, usytuowana jest na wyspie. Ze względu na ograniczoną powierzchnię nie ma tam dużo miejsca na zaparkowanie aut i właściciele parkingów mogą dyktować sobie taką cenę jaka im się spodoba. Zaniepokojeni informacjami o parkingach kosztujących 25-30 euro za dobę zaczęliśmy szukać tańszych rozwiązań. Przed samym mostem, który mogliśmy przejść pieszo, znaleźliśmy jeden za 5 euro więc pojechaliśmy sprawdzić tą opcję. Okazało się, że kombinowanie nas zgubiło i parking faktycznie jest za darmo, ale przepływ na wyspę kosztuje 10 euro od osoby. Finanse mieliśmy już trochę uszczuplone więc po lekkich sporach postanowiliśmy wjechać na wyspę i poszukać miejsc tam.
Po tej przygodzie nabraliśmy już innej perspektywy i uznaliśmy parking na wyspie za 21 euro za super okazję. Obwiesiliśmy Skurwella nadgniłymi ręcznikami, by mogły sobie spokojnie doschnąć w tak pięknych okolicznościach i ruszyliśmy pieszo na miasto.
Wenecja
Kinga, która była naszym przewodnikiem po Wenecji dobrze znała miasto i zrobiła nam trasę dla zaawansowanych. Poza standardowym spacerem na Plac Św. Marka czy pod kościół Santa Maria della Salutte obejrzeliśmy też inne części miasta, równie urocze a pozbawione tłumów turystów. Przeszliśmy wszystkie 6 dzielnic, łącznie z żydowskim gettem, co w sumie zajęło nam prawie 5 godzin. Wenecja była piękna i bardzo urokliwa, co zdjęcia oddadzą lepiej niż jakiekolwiek opisy.
Najdroższe piwo we wszechświecie
Ledwo idąc zdecydowaliśmy się zrobić czas wolny i dać odpocząć nogom. Podzieliliśmy się na biedaków i bogoli - pierwsi czilowali na moście z suchym prowiantem, drudzy poszli do knajpki na pizzę i piwo. Przy płaceniu rachunku okazało się, że w tak pięknym miejscu obsługa dolicza sobie 10 euro do rachunku, dzięki czemu piwo w Wenecji stało się oficjalnie najdroższym z całego naszego tripa. Pewnie najlepiej zwiedzałoby się to miasto mając cały dzień i tysiaka w kieszeni, ale odłożyliśmy te plany na naszą świetlaną przyszłość i poszliśmy do auta.
Tam spotkał nas miły patriotyczny akcent - zobaczyliśmy innego busa obwieszonego ręcznikami - oczywiście na polskich blachach.
W planach tego dnia mieliśmy zjedzenie prawdziwej włoskiej pizzy na obiad, ale w Wenecji dla większości z nas nie wchodziło to w rachubę. Chcieliśmy poszukać tańszej knajpki na trasie ale ważniejszy w tamtym momencie był lidl - zaopatrzyliśmy się w tanie, pyszne wina i mięsa i spokojni mogliśmy jechać dalej.
Jedzenie znaleźliśmy już po 19tej w niewielkiej knajpce w mijanym przez nas mieście. Obsługujący Włoch był bardzo miły, nie wiadomo czy było to naturalne czy spowodowane pitymi przez niego co chwila drinkami. Dał nam bardzo dobrą, pieczoną w piecu pizzę, po czym lekko rozmiękczony wsiadł do auta. My też (choć z nierozmiękczonym kierowcą) zapakowaliśmy się do vana i pojechaliśmy szukać jakiegoś spania.
Spanko
Ciężej było znaleźć wolne, bezpańskie krzaki niż np. w Rumunii. Wsie przypominały co raz bardziej te polskie - małe, z chaotycznie porozrzucanymi domkami i polnymi drogami. Co chwila, gdy wydawało nam się, że znaleźliśmy miejsce idealne, okazywało się, że zaraz za nim zaczyna się nowa wieś. Odrzuciliśmy opcję spania w plantacji winogron albo przy polach kukurydzy (zwłaszcza po obejrzeniu Smakosza) i znaleźliśmy miejsce w małym lasku z bardzo miękką trawą. Rozłożyliśmy namioty i zaskakująco szybko, bez należytego świętowania ostatniej nocy tripa, poszliśmy spać.
Powrót
Rano wstaliśmy i pojechaliśmy do domu.
Dzień 17 - Mało heheszkowy dzień
Bezproblemowy poranek
Kilka pierwszych noclegów było lekko stresujące, czasami zdarzało nam się budzić w nocy i nasłuchiwać dźwięków przechadzających się zwierząt. Po pewnym czasie zobojętnieliśmy zupełnie, zarówno jeśli chodzi o chodzących ludzi jak i warunki higieniczne. Ostatnie spanie na pomoście miało tą zaletę, że poza ewentualnymi krabami nic poza nami na tym betonie nie leżało, żadnych mrówek, śmieci, kup, psów, błota ani komarów. A już fakt, że co chwila biegały tam jakieś dzieciaki z latarkami i świeciły nam po oczach nie zmartwił nikogo, wyspaliśmy się całkiem nieźle.
Wstaliśmy względnie wcześnie, bo mieliśmy tego dnia ponad 300 kilometrów do przejechania. Pożegnaliśmy się z morzem i ostatnim darmowym prysznicem i czyści ruszyliśmy w trasę. Od razu po wyjechaniu zaczął padać deszcz, drugi raz od początku wyprawy. Jak zawsze mieliśmy idealne wyczucie czasu bo morale mogłoby nam spaść gdyby deszcz obudził nas śpiących pod gołym niebem. W ogóle jazda w niższej temperaturze i lekkim deszczu była kojąca po tylu dniach upału a i poparzona u niektórych na łódce skóra miała szansę się zregenerować.
Oceanarium petarda
Kierując się w stronę Włoch znowu zrezygnowaliśmy ze zwiedzania chorwackich miasteczek, trzymając resztki sił na Wenecję. Jedyną atrakcją jaką Piotras-przewodnik zaplanował miało być akwarium w mieście Crikvenica, które wyobrażaliśmy sobie przynajmniej wielkości polskiego oceanarium. Dojechaliśmy na miejsce i na początku nie mogliśmy go nawet znaleźć. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy wejście do jakiejś kamienicy podpisane "aquarium" i śmiejąc się z konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością obeszliśmy wszystko w 5 minut. Rybki były faktycznie fajne, kraby i homary też super, było ich po prostu o jakieś 80% za mało.
Problem-kuna-euro
Na to konto starczyło nam czasu na ostatnie zakupy w Chorwacji. Tak bardzo chcieliśmy wydać ostatnie kuny, że zapomnieliśmy o opłacie za parking. Po pozbieraniu miedziaków ze wszystkich portfeli nie mieliśmy nawet połowy ceny a nikomu nie chciało się pędzić z powrotem do centrum do kantora. Na szczęście to nie automat pobierał opłaty tylko młody Chorwat i robiąc spanikowaną minę i używając mieszanki słów "problem", "kuna" i "euro" udało się wybrnąć z sytuacji.
Mimo, że byliśmy wciąż w Chorwacji zmieniły się już widoki. Góry na morskich wysepkach nie były skaliste i porośnięte zielenią, teraz bardziej przypominały białe, pełzające lodowce. Standardowo zatrzymaliśmy się na kilka selfie.
Obiad na bogato
Przez Słowenię mieliśmy przejechać tylko 40 kilometrów ale skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy tam obiad. Stając przy drodze, z rozwieszanymi ręcznikami i skrzynakmi z jedzeniem wyglądaliśmy trochę jak cygańskie obozowisko i wszystkie auta, które chciały koło nas zaparkować widząc nasz tabór odjeżdżały. Nie niepokojeni przez nikogo zjedliśmy ryż z potrawką parówkowo-bakłażanową (niecałe 2zł za osobę!) i wjechaliśmy do Włoch.
W poszukiwaniu cywilizacji
Włochy tego dnia wydały nam się trochę przereklamowane. Była niedziela więc totalnie nic na trasie nie było czynne, nawet stacje benzynowe były pozamykane. Wszędzie pustka, ciężko było znaleźć miejsce z wifi do opublikowania posta. Otwarte były tylko kawiarnio-cukiernie. W końcu trafiliśmy na czynną restaurację z lokalnymi mieszkańcami. Mogli się trochę zdziwić słysząc nasze grupowe parsknięcie śmiechem, gdy zobaczyliśmy przyniesione przez Meksyka piwo za 2 euro wielkości kieliszka wina. Dopiero następny dzień w Wenecji miał pokazać, że nie jest to najdroższe piwo kupione na naszym wyjeździe.
Oorale spectaclo
Domino przestraszony cenami poszedł w miasto szukać Planety. Żadnego monopolowego ani spożywczaka oczywiście nie było (bo po co?), na szczęście czynny był sklep wędkarski. Dodatkowo znalazł też takie smaczki jak automaty z prezerwatywami i kino dla dorosłych z plakatem z gołą babą i podpisem "spectaclo di orale".
Bagno
Jechaliśmy w kierunku Wenecji bez jakiegoś konkretnego planu na nocleg. Im bliżej celu tym bardziej okolica zaczęła przypominać bagno. Po drodze było też bardzo dużo ruin opuszczonych hoteli więc miejsce było w jakiś sposób klimatyczne, po prostu nie wydawało się przyjazne do spania. Nie mogąc znaleźć nic innego dojechaliśmy już prawie do głównego celu, tym bardziej, że wciąż łudziliśmy się, że uda nam się znaleźć czynny sklep.
Kryzys
Atmosfera w aucie też zaczęła się robić napięta. Każdy miał jakąś wizję ale nikt nie chciał brać odpowiedzialności i podjąć konkretnej decyzji. Było dużo zdań zaczynających się od "możnaby..." albo mamrotanych pod nosem komentarzy (jakby ktoś nie wiedział mamy w busie problemy z komunikacją - z przodu nie słychać nic, co mówi się z tyłu) ale żadnych konkretnych propozycji. W takiej dezorganizacji podjechaliśmy aż pod przemysłową dzielnicę Wenecji. Chcieliśmy skoczyć do Mcdonalda po internet ale okazało się tam ciasno i drogo a kręcący się koło busa imigranci nie zachęcali do opuszczenia auta. Gdy emocje sięgnęły zenitu postanowiliśmy cofnąć się kilkanaście kilometrów i przespać gdziekolwiek.
Nocleg gdziekolwiek
Przez bagnistą okolicę nie dało się po prostu wjechać w pierwszą boczną dróżkę i znaleźć krzaka, w którym moglibyśmy się schować. W końcu zatrzymaliśmy się na nieczynnej (w końcu niedziela) stacji benzynowej i zdecydowaliśmy się tam przespać. Zanim wszyscy wyszliśmy z auta już rzuciła się na nas chmara komarów - tuż obok płynął jakiś kanał. Przypomnieliśmy sobie o namiotach, nieużywanych od kilkunastu dni, rozłożyliśmy się prowizorycznie za budynkiem i wymęczeni poszliśmy spać.
Koło 2 w nocy zaczęło padać i tak z przerwami padało do rana. Namioty trochę zmokły, na szczęście my nie.
Kilka pierwszych noclegów było lekko stresujące, czasami zdarzało nam się budzić w nocy i nasłuchiwać dźwięków przechadzających się zwierząt. Po pewnym czasie zobojętnieliśmy zupełnie, zarówno jeśli chodzi o chodzących ludzi jak i warunki higieniczne. Ostatnie spanie na pomoście miało tą zaletę, że poza ewentualnymi krabami nic poza nami na tym betonie nie leżało, żadnych mrówek, śmieci, kup, psów, błota ani komarów. A już fakt, że co chwila biegały tam jakieś dzieciaki z latarkami i świeciły nam po oczach nie zmartwił nikogo, wyspaliśmy się całkiem nieźle.
Wstaliśmy względnie wcześnie, bo mieliśmy tego dnia ponad 300 kilometrów do przejechania. Pożegnaliśmy się z morzem i ostatnim darmowym prysznicem i czyści ruszyliśmy w trasę. Od razu po wyjechaniu zaczął padać deszcz, drugi raz od początku wyprawy. Jak zawsze mieliśmy idealne wyczucie czasu bo morale mogłoby nam spaść gdyby deszcz obudził nas śpiących pod gołym niebem. W ogóle jazda w niższej temperaturze i lekkim deszczu była kojąca po tylu dniach upału a i poparzona u niektórych na łódce skóra miała szansę się zregenerować.
Oceanarium petarda
Kierując się w stronę Włoch znowu zrezygnowaliśmy ze zwiedzania chorwackich miasteczek, trzymając resztki sił na Wenecję. Jedyną atrakcją jaką Piotras-przewodnik zaplanował miało być akwarium w mieście Crikvenica, które wyobrażaliśmy sobie przynajmniej wielkości polskiego oceanarium. Dojechaliśmy na miejsce i na początku nie mogliśmy go nawet znaleźć. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy wejście do jakiejś kamienicy podpisane "aquarium" i śmiejąc się z konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością obeszliśmy wszystko w 5 minut. Rybki były faktycznie fajne, kraby i homary też super, było ich po prostu o jakieś 80% za mało.
Problem-kuna-euro
Na to konto starczyło nam czasu na ostatnie zakupy w Chorwacji. Tak bardzo chcieliśmy wydać ostatnie kuny, że zapomnieliśmy o opłacie za parking. Po pozbieraniu miedziaków ze wszystkich portfeli nie mieliśmy nawet połowy ceny a nikomu nie chciało się pędzić z powrotem do centrum do kantora. Na szczęście to nie automat pobierał opłaty tylko młody Chorwat i robiąc spanikowaną minę i używając mieszanki słów "problem", "kuna" i "euro" udało się wybrnąć z sytuacji.
Mimo, że byliśmy wciąż w Chorwacji zmieniły się już widoki. Góry na morskich wysepkach nie były skaliste i porośnięte zielenią, teraz bardziej przypominały białe, pełzające lodowce. Standardowo zatrzymaliśmy się na kilka selfie.
Obiad na bogato
Przez Słowenię mieliśmy przejechać tylko 40 kilometrów ale skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy tam obiad. Stając przy drodze, z rozwieszanymi ręcznikami i skrzynakmi z jedzeniem wyglądaliśmy trochę jak cygańskie obozowisko i wszystkie auta, które chciały koło nas zaparkować widząc nasz tabór odjeżdżały. Nie niepokojeni przez nikogo zjedliśmy ryż z potrawką parówkowo-bakłażanową (niecałe 2zł za osobę!) i wjechaliśmy do Włoch.
W poszukiwaniu cywilizacji
Włochy tego dnia wydały nam się trochę przereklamowane. Była niedziela więc totalnie nic na trasie nie było czynne, nawet stacje benzynowe były pozamykane. Wszędzie pustka, ciężko było znaleźć miejsce z wifi do opublikowania posta. Otwarte były tylko kawiarnio-cukiernie. W końcu trafiliśmy na czynną restaurację z lokalnymi mieszkańcami. Mogli się trochę zdziwić słysząc nasze grupowe parsknięcie śmiechem, gdy zobaczyliśmy przyniesione przez Meksyka piwo za 2 euro wielkości kieliszka wina. Dopiero następny dzień w Wenecji miał pokazać, że nie jest to najdroższe piwo kupione na naszym wyjeździe.
Oorale spectaclo
Domino przestraszony cenami poszedł w miasto szukać Planety. Żadnego monopolowego ani spożywczaka oczywiście nie było (bo po co?), na szczęście czynny był sklep wędkarski. Dodatkowo znalazł też takie smaczki jak automaty z prezerwatywami i kino dla dorosłych z plakatem z gołą babą i podpisem "spectaclo di orale".
Bagno
Jechaliśmy w kierunku Wenecji bez jakiegoś konkretnego planu na nocleg. Im bliżej celu tym bardziej okolica zaczęła przypominać bagno. Po drodze było też bardzo dużo ruin opuszczonych hoteli więc miejsce było w jakiś sposób klimatyczne, po prostu nie wydawało się przyjazne do spania. Nie mogąc znaleźć nic innego dojechaliśmy już prawie do głównego celu, tym bardziej, że wciąż łudziliśmy się, że uda nam się znaleźć czynny sklep.
Kryzys
Atmosfera w aucie też zaczęła się robić napięta. Każdy miał jakąś wizję ale nikt nie chciał brać odpowiedzialności i podjąć konkretnej decyzji. Było dużo zdań zaczynających się od "możnaby..." albo mamrotanych pod nosem komentarzy (jakby ktoś nie wiedział mamy w busie problemy z komunikacją - z przodu nie słychać nic, co mówi się z tyłu) ale żadnych konkretnych propozycji. W takiej dezorganizacji podjechaliśmy aż pod przemysłową dzielnicę Wenecji. Chcieliśmy skoczyć do Mcdonalda po internet ale okazało się tam ciasno i drogo a kręcący się koło busa imigranci nie zachęcali do opuszczenia auta. Gdy emocje sięgnęły zenitu postanowiliśmy cofnąć się kilkanaście kilometrów i przespać gdziekolwiek.
Nocleg gdziekolwiek
Przez bagnistą okolicę nie dało się po prostu wjechać w pierwszą boczną dróżkę i znaleźć krzaka, w którym moglibyśmy się schować. W końcu zatrzymaliśmy się na nieczynnej (w końcu niedziela) stacji benzynowej i zdecydowaliśmy się tam przespać. Zanim wszyscy wyszliśmy z auta już rzuciła się na nas chmara komarów - tuż obok płynął jakiś kanał. Przypomnieliśmy sobie o namiotach, nieużywanych od kilkunastu dni, rozłożyliśmy się prowizorycznie za budynkiem i wymęczeni poszliśmy spać.
Koło 2 w nocy zaczęło padać i tak z przerwami padało do rana. Namioty trochę zmokły, na szczęście my nie.
niedziela, 26 lipca 2015
Dzień 16 - Wilki morskie
Zwiad
Tego dnia dojechaliśmy do miejscowości Turanj. Wybraliśmy mniejszą miejscowość ponieważ oczekiwaliśmy mniejszych cen. Zaparkowaliśmy Skurwella i zrobiliśmy mały zwiad. Plaże były ok i było dużo pomostów nadających się na nocleg, problemów z parkowaniem też nie było.
Szczury Lądowe
Pierwsze pół dnia spędziliśmy praktycznie całe na wylegiwanie się na słońcu lub jeżeli ktoś już miał go dość (wszyscy) to w cieniu. Ciężko było o dobre miejsce, ponieważ większość dobrych była pozajmowana. Nikt tam nie leżał ale były pozostawione koce, karimaty i ręczniki przygwożdżone kamieniami tak aby nie odleciały. Mieliśmy trochę szczęścia i zaraz koło miejsca gdzie zaparkowaliśmy był wolny cień rzucany przez drzewo obok którego była ławeczka, tam właśnie osiedliśmy.
W między czasie wybieraliśmy się na spacery i obiady, trzeba było długo spacerować aby znaleźć coś w rozsądnej cenie. Koniec końców udało się znaleźć restaurację, gdzie można było zjeść rybę za 40-60 kun czyli około 20-30zł i bardzo dobrą pizze od 35kun, piwo też było w niezłej cenie 15 kun czyli jakieś 7.5 zł.
Po obiedzie, część z nas zażywała cienia a część kąpieli. Tak minęło nam popołudnie po którym zaplanowaliśmy sobie popływać motorówką. Znów musieliśmy przejść 3km tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża zanim znaleźliśmy coś co było dostępne i w akceptowalnej cenie. W między czasie rozważaliśmy rowerki wodne i jako, że nie mogliśmy znaleźć motorówki już prawie mieliśmy się na nie zgodzić ale okazało się, że możemy nimi pływać od jednego mola do drugiego mola i nie możemy wypływać dalej niż 50m od plaży. Na szczęście perspektywa pływania jak matołki po obszarze boiska do koszykówki nas odstraszyła.
Wilki morskie
Znaleźliśmy swój okręt i w okrzykach przypominających jęczenie kóz wypłynęliśmy na otwarte morze. Za cel obraliśmy sobie okrążenie kilku przybrzeżnych wysepek. Nie byliśmy mistrzami sterowania ani nawigacji więc musieliśmy uważać aby nie zderzyć się z wyspą lub kontynentem. Udało się nie spowodować katastrofy morskiej. Pomiędzy wyspami postanowiliśmy poskakać do wody, przy tej okazji zrobiliśmy też kilka zdjęć seryjnych.
Czas
Oczywiście jako że wynajęliśmy łajbę na ograniczoną ilość czasu (3h) to nikt nie wziął zegarka. Na początku stwierdziliśmy, że będziemy sprawdzać czas na wieży zegarowej, która była jednym z wyższych punktów miasteczka. Jednak gdy już trochę odpłynęliśmy, straciliśmy z oczu i miasteczko i wieżę. Podpłynęliśmy do jakiegoś jachtu w celu zdobycia informacji, która jest godzina. Oczywiście z naszym szczęściem musieliśmy trafić na babę, która na pokładzie opalała się topless a gdy zapytaliśmy o godzinę, zaczęła się czołgać do męża w celu pozyskania dla nas tej informacji. Nasza łódka przepływała na dryfie i baliśmy się już, że nie dostaniemy odpowiedzi ale całe szczęście pani w ostatnim momencie pokazała nam godzinę na palcach i powiedziała coś po włosku na podstawie czego wywnioskowaliśmy, że możemy pływać jeszcze półtorej godziny.
Wieczór
Gdy w końcu zeszliśmy na stały ląd strasznie zgłodnieliśmy. Zjedliśmy trochę kanapek z tym co zwykle, umyliśmy się i poszliśmy do wcześniej wypróbowanego miejsca na piwo i pizzę.
Za ostatni luj
Wydaliśmy wszystkie luje a w zasadzie o jeden za dużo. Okazało się, że brakuje nam 1 kuny na ostatnie piwko. Zaproponowaliśmy, że zapłacimy euro lujami ale obsługujący Chorwat był bardzo miły i dał nam rabat na ostatni napój.
Nocleg
Zmęczeni dniem, poszliśmy szukać kawałka spokojnego miejsca do spania. W miasteczku był jakiś festyn przez co o spokojne miejsce było dość trudno. Całe szczęście udało się nam bezproblemowo przespać na betonowych pomostach, do których przywiązuje się łódki.
Tego dnia dojechaliśmy do miejscowości Turanj. Wybraliśmy mniejszą miejscowość ponieważ oczekiwaliśmy mniejszych cen. Zaparkowaliśmy Skurwella i zrobiliśmy mały zwiad. Plaże były ok i było dużo pomostów nadających się na nocleg, problemów z parkowaniem też nie było.
Szczury Lądowe
Pierwsze pół dnia spędziliśmy praktycznie całe na wylegiwanie się na słońcu lub jeżeli ktoś już miał go dość (wszyscy) to w cieniu. Ciężko było o dobre miejsce, ponieważ większość dobrych była pozajmowana. Nikt tam nie leżał ale były pozostawione koce, karimaty i ręczniki przygwożdżone kamieniami tak aby nie odleciały. Mieliśmy trochę szczęścia i zaraz koło miejsca gdzie zaparkowaliśmy był wolny cień rzucany przez drzewo obok którego była ławeczka, tam właśnie osiedliśmy.
W między czasie wybieraliśmy się na spacery i obiady, trzeba było długo spacerować aby znaleźć coś w rozsądnej cenie. Koniec końców udało się znaleźć restaurację, gdzie można było zjeść rybę za 40-60 kun czyli około 20-30zł i bardzo dobrą pizze od 35kun, piwo też było w niezłej cenie 15 kun czyli jakieś 7.5 zł.
Po obiedzie, część z nas zażywała cienia a część kąpieli. Tak minęło nam popołudnie po którym zaplanowaliśmy sobie popływać motorówką. Znów musieliśmy przejść 3km tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża zanim znaleźliśmy coś co było dostępne i w akceptowalnej cenie. W między czasie rozważaliśmy rowerki wodne i jako, że nie mogliśmy znaleźć motorówki już prawie mieliśmy się na nie zgodzić ale okazało się, że możemy nimi pływać od jednego mola do drugiego mola i nie możemy wypływać dalej niż 50m od plaży. Na szczęście perspektywa pływania jak matołki po obszarze boiska do koszykówki nas odstraszyła.
Wilki morskie
Znaleźliśmy swój okręt i w okrzykach przypominających jęczenie kóz wypłynęliśmy na otwarte morze. Za cel obraliśmy sobie okrążenie kilku przybrzeżnych wysepek. Nie byliśmy mistrzami sterowania ani nawigacji więc musieliśmy uważać aby nie zderzyć się z wyspą lub kontynentem. Udało się nie spowodować katastrofy morskiej. Pomiędzy wyspami postanowiliśmy poskakać do wody, przy tej okazji zrobiliśmy też kilka zdjęć seryjnych.
Czas
Oczywiście jako że wynajęliśmy łajbę na ograniczoną ilość czasu (3h) to nikt nie wziął zegarka. Na początku stwierdziliśmy, że będziemy sprawdzać czas na wieży zegarowej, która była jednym z wyższych punktów miasteczka. Jednak gdy już trochę odpłynęliśmy, straciliśmy z oczu i miasteczko i wieżę. Podpłynęliśmy do jakiegoś jachtu w celu zdobycia informacji, która jest godzina. Oczywiście z naszym szczęściem musieliśmy trafić na babę, która na pokładzie opalała się topless a gdy zapytaliśmy o godzinę, zaczęła się czołgać do męża w celu pozyskania dla nas tej informacji. Nasza łódka przepływała na dryfie i baliśmy się już, że nie dostaniemy odpowiedzi ale całe szczęście pani w ostatnim momencie pokazała nam godzinę na palcach i powiedziała coś po włosku na podstawie czego wywnioskowaliśmy, że możemy pływać jeszcze półtorej godziny.
Wieczór
Gdy w końcu zeszliśmy na stały ląd strasznie zgłodnieliśmy. Zjedliśmy trochę kanapek z tym co zwykle, umyliśmy się i poszliśmy do wcześniej wypróbowanego miejsca na piwo i pizzę.
Za ostatni luj
Wydaliśmy wszystkie luje a w zasadzie o jeden za dużo. Okazało się, że brakuje nam 1 kuny na ostatnie piwko. Zaproponowaliśmy, że zapłacimy euro lujami ale obsługujący Chorwat był bardzo miły i dał nam rabat na ostatni napój.
Nocleg
Zmęczeni dniem, poszliśmy szukać kawałka spokojnego miejsca do spania. W miasteczku był jakiś festyn przez co o spokojne miejsce było dość trudno. Całe szczęście udało się nam bezproblemowo przespać na betonowych pomostach, do których przywiązuje się łódki.
Dzień 15 - Koniec zwiedzania
Poranny czilałt
Wstaliśmy rano, nie niepokojeni przez nikogo poza wschodzącym słońcem - umocnienie brzegu, na którym spaliśmy było idealnie schowane. Wstaliśmy leniwie i do jakiegoś południa zarządziliśmy wolny czas. W ogóle Chorwację planowaliśmy spędzić nieśpiesznie by zregenerować siły po napiętym grafiku z reszty krajów.
W sumie nic spektakularnego się wtedy nie działo. Opalaliśmy się, pływaliśmy, łowiliśmy różne zwierzątka, szlajaliśmy się po miasteczku - ogólnie słodkie lenistwo. Doszliśmy do wniosku, że mając hotel na tydzień zanudzilibyśmy się na śmierć spędzając tak każdy dzień. Jednak po kilkunastu dniach oglądania Europy w 40 stopniach pół dnia czilu dobrze nam zrobiło.
(Nie) miłe zaskoczenie
Kilka godzin po świcie okazało się, że nasz lekko opuszczony fragment wybrzeża jest ulubionym miejscem lokalnych nudystów. I o ile pierwsze dwie opalające sobie różne schowane części ciała młode dziewczyny sprawiały, że niektórym z nas wypowiedzi urywały się w pół zdania to dalej nie było tak kolorowo. Panie ważące 130 kg w pozycjach porodowych nie były już tak apetyczne i koniec końców, koło 13tej, zebraliśmy się do busa bo "nie będę leżał koło chłopa z jajami do kolan".
Resztki sił
W Chorwacji jest kilka miejsc naprawdę wartych zwiedzenia, zarówno jeśli chodzi o przyrodę, klimacik, knajpki i zabytki. Tego dnia wyjściowo nasz pies-przewodnik Piotras zaplanował oglądanie Makarskiej i Splitu. Już kilka godzin później, czując żar na skórze zrezygnowaliśmy z Makarskiej i ruszyliśmy tylko na Split. Na miejscu okazało się, że mimo pięknego pałacu Dioklecjana i klimatycznych wąskich uliczek po 16tu dniach wyczerpaliśmy swój limit na zwiedzanie, snuliśmy się po mieście jak zombie. Pochodziliśmy po pałacu, weszliśmy do jakiejś krypty, bo nikt nie pilnował wejścia i było za darmo. Po drodzę się jeszcze zgubiliśmy, potarliśmy palca jakiemuś metalowemu chłopu i poszliśmy do parku, który miał być wypasiony a wyglądał jak krakowski Plac Inwalidów. Zrezygnowani postanowiliśmy iść do knajpy na piwo i nadrobić zaległości na blogu.
W poszukiwaniu browarka
To też okazało się nie być takie proste. Chodząc zmęczeni upałem szukaliśmy miejsca mającego wifi, kawałek cienia (o klimatyzacji nawet nie marzyliśmy) i piwo tańsze niż 30-35 kun (15-20 zł). W końcu wsiedliśmy do Skurwella i olaliśmy sprawę mając nadzieję na lepsze warunki w jakiejś mieścince poza miastem. Zatrzymaliśmy się w Srimie ale jeszcze zajęło nam z godzinę żeby kręcąc sie po miejscowości w kółko znaleźć coś godnego naszej obecności.
Domino szef kuchni
Po wielu dniach głównie kobiecego gotowania i męskiego targowania sie ile kto nie zrobił i kto powinien zmywać gary, co koniec końców zajmowało pół godziny zamiast pięciu minut, zdecydowaliśmy się zmienić kolejność. Chłopy pod przewodnictwem Domina wzięły się za robotę a dziewczyny mogły sobie w spokoju pomalować paznokcie. Obiad był typowo męski - kupa paszo-ryżu, kotlety, jajka sadzone i surówka. Maksymalnie najedzeni zaczęliśmy planować dalszą trasę a chwilkę przed zachodem słońca pojechaliśmy pod miejsce noclegowe.
Morze-bagno
Cała Srima miała specyficzny, wilgotny mikroklimat. Brzeg był bardzo płaski więc momentami zmieniał się w porośnięte trawą bagienko. Dojechaliśmy do końca drogi i rozłożyliśmy się na bardzo prowizorycznym parkingu. W nocy podjeżdżało parę aut ale widząc nas zawracali - mogło mieć to coś wspólnego z opakowaniami po durexach walającymi się po okolicy.
Ogólnie nie była to najwygodniejsza miejscówka ze wszystkich. Po ciemku próbowaliśmy się umyć w morzu, ale brzeg był tak płytki, że nie mogliśmy wejść dalej niż do kolan. Problem rozwiązaliśmy kreatywnie i zaczęliśmy robić w wodzie pompki. Wieczór był jeszcze młody wiec siedliśmy sobie w naszym kochanym vanie popijając zielone drinki. Rozłożyliśmy się pod busem i słuchając dziwacznego skrzeku mew zasnęliśmy.
Uroczy poranek
Pierwszą osobą, która zbudziła nas rano był pan zbierający małże. Jak większość ludzi do tej pory zignorował nas i zaczął robić swoje. Chwilę później usłyszeliśmy trzy biegnące psy, które koło nas bawiły się w berka. Jeden z nich okazał się mieć małą zrozpaczoną właścicielkę i Piotras (co za zaskoczenie) pomógł jej go złapać. Żeby było ciekawiej, jeden z pozostałych psów, najmniejszy z nich, okazał się nadrabiać temperamentem i próbował zgwałcić tego drugiego. Wszystkie nasze rzeczy, zamiast doschnąć od wilgoci stały się zupełnie mokre. W wolnej chwili odkryliśmy też różne dziwne kupy, których poprzedni go wieczoru po ciemku nie zauważyliśmy. Pospiesznie zjedliśmy śniadanie i nie zwlekając ani chwili ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wstaliśmy rano, nie niepokojeni przez nikogo poza wschodzącym słońcem - umocnienie brzegu, na którym spaliśmy było idealnie schowane. Wstaliśmy leniwie i do jakiegoś południa zarządziliśmy wolny czas. W ogóle Chorwację planowaliśmy spędzić nieśpiesznie by zregenerować siły po napiętym grafiku z reszty krajów.
W sumie nic spektakularnego się wtedy nie działo. Opalaliśmy się, pływaliśmy, łowiliśmy różne zwierzątka, szlajaliśmy się po miasteczku - ogólnie słodkie lenistwo. Doszliśmy do wniosku, że mając hotel na tydzień zanudzilibyśmy się na śmierć spędzając tak każdy dzień. Jednak po kilkunastu dniach oglądania Europy w 40 stopniach pół dnia czilu dobrze nam zrobiło.
(Nie) miłe zaskoczenie
Kilka godzin po świcie okazało się, że nasz lekko opuszczony fragment wybrzeża jest ulubionym miejscem lokalnych nudystów. I o ile pierwsze dwie opalające sobie różne schowane części ciała młode dziewczyny sprawiały, że niektórym z nas wypowiedzi urywały się w pół zdania to dalej nie było tak kolorowo. Panie ważące 130 kg w pozycjach porodowych nie były już tak apetyczne i koniec końców, koło 13tej, zebraliśmy się do busa bo "nie będę leżał koło chłopa z jajami do kolan".
Resztki sił
W Chorwacji jest kilka miejsc naprawdę wartych zwiedzenia, zarówno jeśli chodzi o przyrodę, klimacik, knajpki i zabytki. Tego dnia wyjściowo nasz pies-przewodnik Piotras zaplanował oglądanie Makarskiej i Splitu. Już kilka godzin później, czując żar na skórze zrezygnowaliśmy z Makarskiej i ruszyliśmy tylko na Split. Na miejscu okazało się, że mimo pięknego pałacu Dioklecjana i klimatycznych wąskich uliczek po 16tu dniach wyczerpaliśmy swój limit na zwiedzanie, snuliśmy się po mieście jak zombie. Pochodziliśmy po pałacu, weszliśmy do jakiejś krypty, bo nikt nie pilnował wejścia i było za darmo. Po drodzę się jeszcze zgubiliśmy, potarliśmy palca jakiemuś metalowemu chłopu i poszliśmy do parku, który miał być wypasiony a wyglądał jak krakowski Plac Inwalidów. Zrezygnowani postanowiliśmy iść do knajpy na piwo i nadrobić zaległości na blogu.
W poszukiwaniu browarka
To też okazało się nie być takie proste. Chodząc zmęczeni upałem szukaliśmy miejsca mającego wifi, kawałek cienia (o klimatyzacji nawet nie marzyliśmy) i piwo tańsze niż 30-35 kun (15-20 zł). W końcu wsiedliśmy do Skurwella i olaliśmy sprawę mając nadzieję na lepsze warunki w jakiejś mieścince poza miastem. Zatrzymaliśmy się w Srimie ale jeszcze zajęło nam z godzinę żeby kręcąc sie po miejscowości w kółko znaleźć coś godnego naszej obecności.
Domino szef kuchni
Po wielu dniach głównie kobiecego gotowania i męskiego targowania sie ile kto nie zrobił i kto powinien zmywać gary, co koniec końców zajmowało pół godziny zamiast pięciu minut, zdecydowaliśmy się zmienić kolejność. Chłopy pod przewodnictwem Domina wzięły się za robotę a dziewczyny mogły sobie w spokoju pomalować paznokcie. Obiad był typowo męski - kupa paszo-ryżu, kotlety, jajka sadzone i surówka. Maksymalnie najedzeni zaczęliśmy planować dalszą trasę a chwilkę przed zachodem słońca pojechaliśmy pod miejsce noclegowe.
Morze-bagno
Cała Srima miała specyficzny, wilgotny mikroklimat. Brzeg był bardzo płaski więc momentami zmieniał się w porośnięte trawą bagienko. Dojechaliśmy do końca drogi i rozłożyliśmy się na bardzo prowizorycznym parkingu. W nocy podjeżdżało parę aut ale widząc nas zawracali - mogło mieć to coś wspólnego z opakowaniami po durexach walającymi się po okolicy.
Ogólnie nie była to najwygodniejsza miejscówka ze wszystkich. Po ciemku próbowaliśmy się umyć w morzu, ale brzeg był tak płytki, że nie mogliśmy wejść dalej niż do kolan. Problem rozwiązaliśmy kreatywnie i zaczęliśmy robić w wodzie pompki. Wieczór był jeszcze młody wiec siedliśmy sobie w naszym kochanym vanie popijając zielone drinki. Rozłożyliśmy się pod busem i słuchając dziwacznego skrzeku mew zasnęliśmy.
Uroczy poranek
Pierwszą osobą, która zbudziła nas rano był pan zbierający małże. Jak większość ludzi do tej pory zignorował nas i zaczął robić swoje. Chwilę później usłyszeliśmy trzy biegnące psy, które koło nas bawiły się w berka. Jeden z nich okazał się mieć małą zrozpaczoną właścicielkę i Piotras (co za zaskoczenie) pomógł jej go złapać. Żeby było ciekawiej, jeden z pozostałych psów, najmniejszy z nich, okazał się nadrabiać temperamentem i próbował zgwałcić tego drugiego. Wszystkie nasze rzeczy, zamiast doschnąć od wilgoci stały się zupełnie mokre. W wolnej chwili odkryliśmy też różne dziwne kupy, których poprzedni go wieczoru po ciemku nie zauważyliśmy. Pospiesznie zjedliśmy śniadanie i nie zwlekając ani chwili ruszyliśmy w dalszą drogę.
sobota, 25 lipca 2015
Dzień 14 - Kierunek Chorwacja
Czyści ludzie
Tego poranka obudziliśmy się w komfortowych warunkach na trawie w Sarajewskim kempingu.
Oprócz pralki, internetu, pryszniców i kuchenki (czy można chcieć więcej?) kemping zapewniał też boisko sportowe gdzie rozegraliśmy mecz w piłkę. Mecz zapewnił nam pot na plecach, nie był to problem, mogliśmy jeszcze skorzystać z pryszniców. W ten sposób chyba pierwszy raz od 2 tygodni myliśmy się i wieczorem, i rano.
Skurwello
Na następny cel obraliśmy Mostar, po drodze zatrzymaliśmy się zatankować Skurwella ponieważ wypił już ponad połowę cegiełek paliwa. Zadbaliśmy też o jego koła, które od ponad 4 tysięcy kilometrów wiozą nas przez Europę. Okazało się, że miały połowę z zalecanego ciśnienia. Sprawdziliśmy jeszcze olej i pojechaliśmy dalej.
Mostar
Z Sarajewa do Mostaru dojechaliśmy bardzo sprawnie, przez płatną autostradę. Autostrada była dość droga ale z pewnością dzięki kilkukilometrowemu tunelowi zamiast jechać 40 km/h po serpentynach jechaliśmy tunelem 40 km/h ponad dozwoloną setką.
Zaparkowaliśmy w centrum Mostaru i poszliśmy na starówkę. Podobnie jak w Sarajewie można tutaj było spotkać wielu muzułmanów, na szczęście żaden z nich się nie wysadził i mogliśmy oglądać Stari Most. Zbudowany przez Turków osmańskich nad rzeką Neretwą, potem wokół tego mostu powstało miasteczko Mostar. Most, wysadzony w 1993 roku został z powodzeniem odbudowany i teraz cieszył nasze oczy, i martwił nogi (było na nim bardzo ślisko). Na moście można było zobaczyć skoki do rzeki, które kiedyś były próbą dojrzałości a dziś atrakcją turystyczną i pewnie dobrym zyskiem dla skaczących akrobatów, którzy zamiast skakać zbierali kasę i robili szoł.
Nie doczekaliśmy się, żeby któryś skoczył i poszliśmy na starówkę. Starówka otaczająca most pełna była kramów z pamiątkami, restauracji oraz kawiarni. Mieliśmy tutaj okazję wypić prawdziwą kawę po turecku i coś zjeść.
Mniej więcej gdy skończyliśmy jeść i zaczęliśmy się zbierać do busa zaczęło się chmurzyć, wiać i błyskać. Po chwili deszcz kibicował nam w biegu do busa. Po drodze okupując to mokrymi ubraniami odwiedziliśmy lokalny supermarket. Było warto, w tym markecie nie było rabarbaru więc było piwo. Zaopatrzeni w złoty trunek pojechaliśmy w stronę Chorwacji planując jeszcze zahaczyć o wodospady Kravica.
Wodospady
Zaparkowaliśmy na parkingu przed zejściem do wodospadów. Poszliśmy w ich kierunku ale zatrzymała nas budka z cennikiem wstępu. Naradzaliśmy się co dalej, planowaliśmy wmieszać się w jakąś wycieczkę, która chyba miała opłacony wstęp za całą grupę. Gdy tak staliśmy i z trudem myśleliśmy panowie z budki powiedzieli nam, że jak nie chcemy, to możemy wejść za darmo, albo ewentualnie zapłacić ile chcemy. Oczywiście nie chcieliśmy nic zapłacić i weszliśmy za darmo.
Same wodospady są bardzo ładnym miejscem. W Polsce z pewnością oglądalibyśmy je zza jakiejś barierki, tutaj w Bośni i Hercegowinie nie było jakichś specjalnych ograniczeń, można się było tam kąpać, kupić piwo a pewnie i rozbić namiot.
Chorwacja
Po dość szybkim i darmowym oglądnięciu wodospadów znów wsiedliśmy do Skurwella i pojechaliśmy na przejście graniczne. Przed przejazdem chcieliśmy jeszcze wydać ostatnie kilometry (konwertybilne marki) które za granicą byłyby bezużyteczne. Meksyk miał jedno zadanie - kupić chleb na kolację, wrócił z siatką wszelkiego rodzaju piw ale o chlebie zapomniał. To nic, bez chleba jeszcze jakoś damy radę.
Przejazd przez granicę odbył się bez problemów (wszyscy byli odpowiednio ubrani). W rytmach polskiego disco-polo mknęliśmy już po chorwackich drogach, zimne piwko, które z każdą minutą robiło się coraz cieplejsze sprawiało, że kierowca nie oszczędzał Skurwella ani ludzi siedzących w ostatnim rzędzie foteli. W końcu dojechaliśmy do wybrzeża i rozglądaliśmy się za miejscem, gdzie możemy spędzić noc.
Wieczór
W końcu znajdujemy dogodne miejsce w Gradac. Tam gdzie turyści z pobliskich kurortów idą na spacer, my robiliśmy kolację na przenośnej kuchence i otwierały kolejne piwa. Po kolacji grając w jungle-speeda, pijąc piwo i kolę z kubków (nie tylko kolę) wzbudzaliśmy jeszcze większe zainteresowanie wśród spacerowiczów. Gdy już zmęczyło nas piwko i jungle-speed poszliśmy spać. Tego dnia znów wróciliśmy na plażę gdzie spaliśmy na czymś w rodzaju umocnienia nabrzeża. Spało się dobrze i bezproblemowo, mimo obaw niektórych z nas, jakimś cudem nie było przypływu który miał nas potopić.
Tego poranka obudziliśmy się w komfortowych warunkach na trawie w Sarajewskim kempingu.
Oprócz pralki, internetu, pryszniców i kuchenki (czy można chcieć więcej?) kemping zapewniał też boisko sportowe gdzie rozegraliśmy mecz w piłkę. Mecz zapewnił nam pot na plecach, nie był to problem, mogliśmy jeszcze skorzystać z pryszniców. W ten sposób chyba pierwszy raz od 2 tygodni myliśmy się i wieczorem, i rano.
Skurwello
Na następny cel obraliśmy Mostar, po drodze zatrzymaliśmy się zatankować Skurwella ponieważ wypił już ponad połowę cegiełek paliwa. Zadbaliśmy też o jego koła, które od ponad 4 tysięcy kilometrów wiozą nas przez Europę. Okazało się, że miały połowę z zalecanego ciśnienia. Sprawdziliśmy jeszcze olej i pojechaliśmy dalej.
Mostar
Z Sarajewa do Mostaru dojechaliśmy bardzo sprawnie, przez płatną autostradę. Autostrada była dość droga ale z pewnością dzięki kilkukilometrowemu tunelowi zamiast jechać 40 km/h po serpentynach jechaliśmy tunelem 40 km/h ponad dozwoloną setką.
Zaparkowaliśmy w centrum Mostaru i poszliśmy na starówkę. Podobnie jak w Sarajewie można tutaj było spotkać wielu muzułmanów, na szczęście żaden z nich się nie wysadził i mogliśmy oglądać Stari Most. Zbudowany przez Turków osmańskich nad rzeką Neretwą, potem wokół tego mostu powstało miasteczko Mostar. Most, wysadzony w 1993 roku został z powodzeniem odbudowany i teraz cieszył nasze oczy, i martwił nogi (było na nim bardzo ślisko). Na moście można było zobaczyć skoki do rzeki, które kiedyś były próbą dojrzałości a dziś atrakcją turystyczną i pewnie dobrym zyskiem dla skaczących akrobatów, którzy zamiast skakać zbierali kasę i robili szoł.
Nie doczekaliśmy się, żeby któryś skoczył i poszliśmy na starówkę. Starówka otaczająca most pełna była kramów z pamiątkami, restauracji oraz kawiarni. Mieliśmy tutaj okazję wypić prawdziwą kawę po turecku i coś zjeść.
Mniej więcej gdy skończyliśmy jeść i zaczęliśmy się zbierać do busa zaczęło się chmurzyć, wiać i błyskać. Po chwili deszcz kibicował nam w biegu do busa. Po drodze okupując to mokrymi ubraniami odwiedziliśmy lokalny supermarket. Było warto, w tym markecie nie było rabarbaru więc było piwo. Zaopatrzeni w złoty trunek pojechaliśmy w stronę Chorwacji planując jeszcze zahaczyć o wodospady Kravica.
Wodospady
Zaparkowaliśmy na parkingu przed zejściem do wodospadów. Poszliśmy w ich kierunku ale zatrzymała nas budka z cennikiem wstępu. Naradzaliśmy się co dalej, planowaliśmy wmieszać się w jakąś wycieczkę, która chyba miała opłacony wstęp za całą grupę. Gdy tak staliśmy i z trudem myśleliśmy panowie z budki powiedzieli nam, że jak nie chcemy, to możemy wejść za darmo, albo ewentualnie zapłacić ile chcemy. Oczywiście nie chcieliśmy nic zapłacić i weszliśmy za darmo.
Same wodospady są bardzo ładnym miejscem. W Polsce z pewnością oglądalibyśmy je zza jakiejś barierki, tutaj w Bośni i Hercegowinie nie było jakichś specjalnych ograniczeń, można się było tam kąpać, kupić piwo a pewnie i rozbić namiot.
Chorwacja
Po dość szybkim i darmowym oglądnięciu wodospadów znów wsiedliśmy do Skurwella i pojechaliśmy na przejście graniczne. Przed przejazdem chcieliśmy jeszcze wydać ostatnie kilometry (konwertybilne marki) które za granicą byłyby bezużyteczne. Meksyk miał jedno zadanie - kupić chleb na kolację, wrócił z siatką wszelkiego rodzaju piw ale o chlebie zapomniał. To nic, bez chleba jeszcze jakoś damy radę.
Przejazd przez granicę odbył się bez problemów (wszyscy byli odpowiednio ubrani). W rytmach polskiego disco-polo mknęliśmy już po chorwackich drogach, zimne piwko, które z każdą minutą robiło się coraz cieplejsze sprawiało, że kierowca nie oszczędzał Skurwella ani ludzi siedzących w ostatnim rzędzie foteli. W końcu dojechaliśmy do wybrzeża i rozglądaliśmy się za miejscem, gdzie możemy spędzić noc.
Wieczór
W końcu znajdujemy dogodne miejsce w Gradac. Tam gdzie turyści z pobliskich kurortów idą na spacer, my robiliśmy kolację na przenośnej kuchence i otwierały kolejne piwa. Po kolacji grając w jungle-speeda, pijąc piwo i kolę z kubków (nie tylko kolę) wzbudzaliśmy jeszcze większe zainteresowanie wśród spacerowiczów. Gdy już zmęczyło nas piwko i jungle-speed poszliśmy spać. Tego dnia znów wróciliśmy na plażę gdzie spaliśmy na czymś w rodzaju umocnienia nabrzeża. Spało się dobrze i bezproblemowo, mimo obaw niektórych z nas, jakimś cudem nie było przypływu który miał nas potopić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)