niedziela, 26 lipca 2015

Dzień 15 - Koniec zwiedzania

Poranny czilałt

Wstaliśmy rano, nie niepokojeni przez nikogo poza wschodzącym słońcem - umocnienie brzegu, na którym spaliśmy było idealnie schowane. Wstaliśmy leniwie i do jakiegoś południa zarządziliśmy wolny czas. W ogóle Chorwację planowaliśmy spędzić nieśpiesznie by zregenerować siły po napiętym grafiku z reszty krajów.



W sumie nic spektakularnego się wtedy nie działo. Opalaliśmy się, pływaliśmy, łowiliśmy różne zwierzątka, szlajaliśmy się po miasteczku - ogólnie słodkie lenistwo. Doszliśmy do wniosku, że mając hotel na tydzień zanudzilibyśmy się na śmierć spędzając tak każdy dzień. Jednak po kilkunastu dniach oglądania Europy w 40 stopniach pół dnia czilu dobrze nam zrobiło.




(Nie) miłe zaskoczenie

Kilka godzin po świcie okazało się, że nasz lekko opuszczony fragment wybrzeża jest ulubionym miejscem lokalnych nudystów. I o ile pierwsze dwie opalające sobie różne schowane części ciała młode dziewczyny sprawiały, że niektórym z nas wypowiedzi urywały się w pół zdania to dalej nie było tak kolorowo. Panie ważące 130 kg w pozycjach porodowych nie były już tak apetyczne i koniec końców, koło 13tej, zebraliśmy się do busa bo "nie będę leżał koło chłopa z jajami do kolan".

Resztki sił

W Chorwacji jest kilka miejsc naprawdę wartych zwiedzenia, zarówno jeśli chodzi o przyrodę, klimacik, knajpki i zabytki. Tego dnia wyjściowo nasz pies-przewodnik Piotras zaplanował oglądanie Makarskiej i Splitu. Już kilka godzin później, czując żar na skórze zrezygnowaliśmy z Makarskiej i ruszyliśmy tylko na Split. Na miejscu okazało się, że mimo pięknego pałacu Dioklecjana i klimatycznych wąskich uliczek po 16tu dniach wyczerpaliśmy swój limit na zwiedzanie, snuliśmy się po mieście jak zombie. Pochodziliśmy po pałacu, weszliśmy do jakiejś krypty, bo nikt nie pilnował wejścia i było za darmo. Po drodzę się jeszcze zgubiliśmy, potarliśmy palca jakiemuś metalowemu chłopu i poszliśmy do parku, który miał być wypasiony a wyglądał jak krakowski Plac Inwalidów. Zrezygnowani postanowiliśmy iść do knajpy na piwo i nadrobić zaległości na blogu.







W poszukiwaniu browarka

To też okazało się nie być takie proste. Chodząc zmęczeni upałem szukaliśmy miejsca mającego wifi, kawałek cienia (o klimatyzacji nawet nie marzyliśmy) i piwo tańsze niż 30-35 kun (15-20 zł). W końcu wsiedliśmy do Skurwella i olaliśmy sprawę mając nadzieję na lepsze warunki w jakiejś mieścince poza miastem. Zatrzymaliśmy się w Srimie ale jeszcze zajęło nam z godzinę żeby kręcąc sie po miejscowości w kółko znaleźć coś godnego naszej obecności.








Domino szef kuchni

Po wielu dniach głównie kobiecego gotowania i męskiego targowania sie ile kto nie zrobił i kto powinien zmywać gary, co koniec końców zajmowało pół godziny zamiast pięciu minut, zdecydowaliśmy się zmienić kolejność. Chłopy pod przewodnictwem Domina wzięły się za robotę a dziewczyny mogły sobie w spokoju pomalować paznokcie. Obiad był typowo męski - kupa paszo-ryżu, kotlety, jajka sadzone i surówka. Maksymalnie najedzeni zaczęliśmy planować dalszą trasę a chwilkę przed zachodem słońca pojechaliśmy pod miejsce noclegowe.



Morze-bagno

Cała Srima miała specyficzny, wilgotny mikroklimat. Brzeg był bardzo płaski więc momentami zmieniał się w porośnięte trawą bagienko. Dojechaliśmy do końca drogi i rozłożyliśmy się na bardzo prowizorycznym parkingu. W nocy podjeżdżało parę aut ale widząc nas zawracali - mogło mieć to coś wspólnego z opakowaniami po durexach walającymi się po okolicy.

Ogólnie nie była to najwygodniejsza miejscówka ze wszystkich. Po ciemku próbowaliśmy się umyć w morzu, ale brzeg był tak płytki, że nie mogliśmy wejść dalej niż do kolan. Problem rozwiązaliśmy kreatywnie i zaczęliśmy robić w wodzie pompki. Wieczór był jeszcze młody wiec siedliśmy sobie w naszym kochanym vanie popijając zielone drinki. Rozłożyliśmy się pod busem i słuchając dziwacznego skrzeku mew zasnęliśmy.

Uroczy poranek

Pierwszą osobą, która zbudziła nas rano był pan zbierający małże. Jak większość ludzi do tej pory zignorował nas i zaczął robić swoje. Chwilę później usłyszeliśmy trzy biegnące psy, które koło nas bawiły się w berka. Jeden z nich okazał się mieć małą zrozpaczoną właścicielkę i Piotras (co za zaskoczenie) pomógł jej go złapać. Żeby było ciekawiej, jeden z pozostałych psów, najmniejszy z nich, okazał się nadrabiać temperamentem i próbował zgwałcić tego drugiego. Wszystkie nasze rzeczy, zamiast doschnąć od wilgoci stały się zupełnie mokre. W wolnej chwili odkryliśmy też różne dziwne kupy, których poprzedni go wieczoru po ciemku nie zauważyliśmy. Pospiesznie zjedliśmy śniadanie i nie zwlekając ani chwili ruszyliśmy w dalszą drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz