Leniwy poranek
Następnego dnia wstaliśmy z leżaczków koło 7, wyspani jak nigdy. Pewnie poleżelibyśmy dłużej, ale gdy słońce wstało zza gór zrobiło się trochę nieznośnie. Do jakiegoś południa leniliśmy się na plaży, korzystając z gościnności właściciela, zwanego przez nas "Boss 1", ewentualnie "król Albanii". Znaleźliśmy dobre miejsce do skoków do wody, wszyscy korzystali z dobrodziejstw plaży. Bardzo potrzebowaliśmy takiego dnia po wielu dniach w pośpiechu i po tysiącach lometrów (pozdro dla kumatych) w ciasnym busie.
Koło 12, gdy na bezludną plażę przyjechała chyba połowa Albanii, jakiś chłopczyk podszedł i domagał się opłat za leżaczki. Potraktowaliśmy to jako motywację do wyruszenia w trasę i leniwie opuściliśmy nasz albański raj.
Albańska życzliwość
Warto w tym miejscu powiedzieć jak zachwyceni byliśmy gościnnością Albańczyków. Boss zażyczył sobie za nocleg 500 lujów, czyli jakieś 15zł za całą ekipę. Do tego przedstawił nam swoją rodzinę i zapraszał do dłuższego pobytu. To głównie ludzie w tym kraju sprawili, że zostało nam z niego tyle wspomnień. O tym, że nie jest to pojedyncza sytuacja mieliśmy się przekonać jeszcze tego samego wieczoru.
Need for speed: Albania drift
Ruszyliśmy w dalszą trasę po albańskiej riwierze. W tym miejscu można jeszcze raz wspomnieć o albańskich kierowcach. Każdy z nas słyszał coś o tym z opowiadań ale nikt nie wyobrażał sobie skali zjawiska. Dopiero widząc na własne oczy, jak wyprzedza nas autobus na górskim zakręcie, z naprzeciwka lewym pasem jedzie dziwaczny trójkołowiec a między tym wszystkim spacerują sobie krowy zdaliśmy sobie sprawę jak to wygląda. Co dziwne, naszym kierowcom całkiem się te zwyczaje spodobały. Reszta grupy pod koniec wyjazdu też nauczyła się przechodzić przez czteropasmową jezdnię bez rozglądania się na jadące auta.
Slumsy
Mimo, że przywykliśmy już do widoków gór i morza to w albańskim wydaniu wszystko wyglądało jeszcze inaczej i równie zachwycająco. Zjedliśmy obiad w niepozornej knajpce w Himare (risotto i spaghetti z owocami morza, buntownicy wybrali pizzę) i ruszyliśmy w kierunku Vlory. Jest to duża, czysto turystyczna miejscowość zbudowana głównie z hoteli.
Żeby znaleźć nocleg musieliśmy wyruszyć trochę za miasto. Okolica zaczęła przypominać slumsy, brudne i pełne dziwnych ludzi. Niezrażeni zaczęliśmy szukać plaży do spania. Gdy opuszczaliśmy jedną z nich wystraszeni opłatami za leżaki zaczepił nas jej właściciel, mówiąc, że możemy tu sobie spokojnie odpoczywać.
Plażowe hulanki i swawole
Albańczyk ten, nazwany "Boss 2" zasługuje na oddzielny akapit. Był przez kilkanaście lat pracownikiem ambasady w RPA, jest nauczycielem angielskiego i cziluje sobie na swojej własnej plaży. Z lekkim zdziwieniem wysłuchał historii naszej wyprawy i powiedział, że możemy sobie spokojnie spać na jego leżaczkach i przeparkować auto w bezpieczniejsze miejsce. Pogadaliśmy z nim (i jego pracownikiem mówiącym tylko po włosku) i od razu przypadliśmy sobie do gustu. Poczęstowaliśmy go swojskim, polskim, parszywym trunkiem (którego od początku wyjazdu nie mieliśmy okazji wykorzystać) a on w zamian dał nam spróbować swojej własnej raki (ich wersja rakii). Okazało się to niespodziewanym początkiem grubej imprezy. Jeszcze tego samego dnia rano zastanawialiśmy się, że od początku wyjazdu zdarzało nam się napić lokalnego piwka czy wina, ale nie było jakiejś większej okazji do mocniejszego alkoholu. Sytuacja niespodziewanie uległa zmianie. Integracja była bardzo przyjemna, a o żadnej zapłacie za alkohol czy drobniejsze jedzenie nasz znajomy nawet nie chciał słyszeć.
Na szczęście miejsc do spania było dużo i w nocy spokojnie legliśmy na leżaczkach a mieszanie bimbru z rakiją utuliło nas do snu. Ochroniarz policzył nas przed snem i czuwał nad nami w nocy.
Rankiem obudziło nas znowu słońce. Był to jednak jeden z tych dni, gdzie wstawanie o 6 jest smutne i poranek był trochę niemrawy. Szczęśliwie tego problemu nie miał kierujący Meksyk i nasz guardian angel Pati. Śpiący bus wyruszył w dalszą drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz