Do tej pory większość naszych dni wyglądała podobnie: pobudka o świcie, śniadanie, ogarnianie się, wyruszanie w trasę, wiele godzin jazdy i zwiedzania z przerwą na obiad, w końcu szukanie plaży, kojąca kąpiel w morzu i relaks przy piwerku. Jest to dobry plan, zawsze znajdowaliśmy prysznic, kończyliśmy dzień wymęczeni ale najedzeni i pachnący, noc na świeżym powietrzu regenerowała nas po intensywnym dniu.
Zmiana klimatu
Tym razem chcieliśmy jednak zmienić otoczenie i wyrwać się z tej pięknej rutyny, nawet do najlepszych rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić. Tym bardziej, że czarnogórskie wybrzeże było piękne, ale podejście do turystów nas trochę zniechęciło. Dzień wcześniej z leciutką obawą o naszą higienę wjechaliśmy wgłąb Czarnogóry i znaleźliśmy nocleg w parku narodowym 30 kilometrów od wejścia na najwyższy szczyt tego kraju.
Dormitor
Dormitor, bo o nim mowa, jest najwyższym masywem Gór Dynarskich. Jego główny szczyt, który zaplanowaliśmy zdobyć nazywa się Bobotow Kuk i ma 2523m n.p.m. Do tego jest otoczony osiemnastoma szczytami mierzącymi ponad 2300m. Dormitor jest tak egzotyczny głównie przez swoją skalę, właściwie można powiedzieć, że cały ten kraj to góry. Mając porównanie do naszych Tatr, byliśmy zaskoczeni jak patrząc z wysokości na horyzont widać co raz to dalsze łańcuchy, jedne wyraźniejsze, inne skryte za mgłą. Głębia widoku hipnotyzowała.
Ale wracając do początku - zarządziliśmy pobudkę na 3 w nocy. Nauczeni czterdziestukilku stopniowymi upałami chcieliśmy choć połowę trasy przejść w cieniu. Zaspani podjechaliśmy pod szlak, zgarnęliśmy dużo wody do plecaków i zaczęliśmy wycieczkę.
Wspinaczka
Na początku nie było widać dużo, pomagaliśmy sobie latarkami. Jak już zaczęło wschodzić słońce zaczęły się również bardziej strome podejścia. Ogólnie na trasie było dużo konkretnych wejść, czasami schodziliśmy w głęboką dolinę żeby potem z westchnieniem wspinać się na kolejne wysokie skały. Domino zrobił chyba z milion zdjęć, gopro również zrobiło robotę.
Cała trasa zajęła nam koło 4 godzin w jedną stronę. Najbardziej niebezpieczny był ostatni fragment, gdzie wdrapywaliśmy się po gołych skałach z łańcuchami i kilkuset metrową przepaścią z boku. Ostatecznie nikt nie spadł i całą ósemką zmęczeni legliśmy na szczycie. Dla nas wszystkich był to rekord wysokości - znajdowaliśmy się najwyżej w życiu.
Zeszliśmy już w pełnym słońcu, na szczęście górski wiatr dodawał otuchy. Przypaleni ale względnie nieśmierdzący wpakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy w kierunku Bośni i Hercegowiny. Po drodze podziwialiśmy jakieś turkusowe jeziorko.
Goły Radek
Przed samą granicą, po dość męczącej drodze spieraliśmy się, czy będzie przypał jeżeli kierowca Radas podjedzie do granicy z gołą klatą. Przy pierwszym okienku strażnik pytał po serbsku o jakiś "rafting" ale widząc nasze głupie miny skończył szydzić (czego się wcześniej nie domyśliliśmy) i machnął ręką. Przy drugim okienku znów zaczęły się problemy, strażnik oczywiście mówił tylko po serbsku.
Bojąc się, że nie mamy jakiegoś wymaganego dokumentu byliśmy strasznie zmieszani, stwierdziliśmy później że pewnie wyglądaliśmy jak skończeni idioci. Nagle domyśliliśmy się, że problemem była włochata klata Radka i chórem wybuchliśmy śmiechem. Kierowiec założył bluzę i reszta kontroli poszła gładko ale wszyscy (a właściwie siedmioro z nas) nie mogliśmy się uspokoić przez najbliższe dziesięć minut.
Pierwsze wrażenia z Bośni
Pierwsze dziesięć kilometrów drogi było tragiczne, 2 metry szerokości, góry piasku zamiast barierek, momentami żużel i bezczelne ciężarówki wymuszające pierwszeństwo. Radek stwierdził, że taka droga mogłaby prowadzić z centrum Świebo do elektrowni w Świebo, a nie z jednego państwa do drugiego. Na szczęście po półgodzinie trzęsienia dojechaliśmy do względnie lepszego kawałka jezdni.
Zwariowana Beata Paulina z domu Bąk
Mieliśmy jeszcze jedną okazję do niekontrolowanego wybuchu śmiechu. Nasza Beatka, która wyprowadziła nas już nie raz na manowce robiąc sprytne skróty przez nieczynne drogi, wąskie jednokierunkowe uliczki czy żużel (zamiast leżącego kilkanaście metrów obok eleganckiego asfaltu) przekroczyła granicę absurdu. Mając przed sobą prosty, względnie płaski kawałek drogi zdecydowała się zrobić nam długi, kręty objazd pobliską górką przez półtora metrową drogę żużlową. Zawróciliśmy się a świadkami tego bałaganu była tylko stara baba sprzedająca grille na środku pustkowia.
Wymęczeni drogą zajechaliśmy do przydrożnej knajpy na obiad. Menu było pisane cyrylicą więc zjedliśmy kupę grillowanego mięcha polecanego przez kelnerkę i zregenerowani ruszyliśmy W kierunku Sarajewa.
Sarajewo
Tam nie było takiej dziczy jak w reszcie kraju. Z zewnątrz miasto było niespecjalne, wyglądało trochę jakby w środku Radomia wybudowano trzy szklane wieżowce. Starówka była za to bardzo urocza i wielokulturowa, niestety nie mamy stamtąd wielu zdjęć - Domino zrobił 200 zdjęć gór więc logicznie w mieście zrobił tylko jedno. Dowiedzieliśmy się dużo o historii walk na Bałkanach i zobaczyliśmy most, na którym przeprowadzony był zamach na arcyksięcia Ferdynanda, który rozpoczął pierwszą wojnę światową.
Z racj tego, że większą część ludności Bośni stanowią muzułmanie sami ludzie wydawali nam się egzotyczni, też większość meczetów po wojnie pomogły odbudowywać państwa arabskie. Kobiety w burkach były na każdej ulicy, co prowokowało nas do nie do końca poprawnych politycznie żartów.
Stary gdzie jest piwo?
Pod sam koniec poszliśmy do supermarketu i dopadła nas karma. Pytając się siebie nawzajem "gdzie piwo? widziałeś piwo?" i biegając nerwowo po sklepie okazało się że podczas Ramadanu piwa nie kupimy. Brudni, przegrzani i bez piwa pojechaliśmy szukać noclegu.
Powiew luksusu
Zdecydowaliśmy się na odrobinę luksusu i zapłaciliśmy po 5 euro za kemping. Tym bardziej, że chwilę wcześniej Michał opowiadał nam o minach porozsiewanych po całym kraju i grasujących tu żmijach. z ulgą skorzystaliśmy z prysznica, kuchenki, pralki i szybkiego internetu. Gdyby nie odgłosy pociągów z jednej strony, aut z drugiej i samolotów z pobliskiego lotniska poczulibyśmy się prawie jak w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz